Wprowadzanie regulacji, zakazów i ograniczeń ma sens wyłącznie pod warunkiem, iż władze publiczne są w stanie je skutecznie egzekwować.
W innym przypadku mamy do czynienia jedynie z całkowicie niepotrzebnym utrudnianiem życia obywatelom. Nie tylko irracjonalnym, ale też niekorzystnym pod wieloma względami – przede wszystkim z punktu widzenia ekonomicznego pragmatyzmu. Weźmy pierwszy z brzegu przykład z toczących się w tej chwili dyskusji. Chodzi o wprowadzanie przez kolejne polskie miasta nocnej prohibicji, a także pomysły objęcia takimi przepisami całego kraju zgłaszane przez oderwanych od rzeczywistości posłów dwóch klubów parlamentarnych (Lewica i Polska 2050). Alkoholizm jest w Polsce (i nie tylko w naszym kraju) realnym problemem, chociaż ostatnio wyraźnie spada ilość spożywanego w przeliczeniu na mieszkańca alkoholu. przez cały czas jednak wywołuje określone koszty społeczne, przez niektórych liczone w miliardach złotych.
Problem polega jednak na tym, iż wprowadzanie prohibicyjnych zakazów nie jest w najmniejszym choćby stopniu rozwiązaniem owego problemu. Stanowi natomiast źródło problemów zupełnie nowych, na walkę z którymi państwo straci kolejne miliardy. Oznacza to zatem pozorowanie działań, które przykryć mają niemoc samorządów, państwa i organów władzy.
Po pierwsze, mający nieodparty pociąg do napojów wyskokowych obywatel zawsze sobie poradzi. Podobnie jak obywatel chcący użyć innych substancji psychoaktywnych. Pozostaje jedynie kwestia, czy ów trunek nocną porą kupi w legalnie działającym sklepie, na stacji benzynowej, w lokalu gastronomicznym czy może na sławnych niegdyś „melinach”, gdzie uraczą go płynem niewiadomego pochodzenia pochodzącym z czarnego rynku. Nie istnieje realna siła zdolna do sprawienia, by alkoholik albo choćby ktoś skłonny po prostu do imprezowego stylu życia nocnego nie mógł zaopatrzyć się w pożądane przez siebie trunki.
Po drugie, zakazy tego rodzaju są nie tylko nieskuteczne, ale też szkodliwe ekonomicznie. Doprowadzą bowiem niechybnie do plajty, a co najmniej poważnych kłopotów wielu drobnych polskich przedsiębiorców prowadzących nocne sklepy z całkowicie legalnym alkoholem. Zyskają na nich restauratorzy, którzy podniosą jeszcze bardziej i tak horrendalnie wysokie ceny trunków. Osoby mające niepohamowany pociąg do alkoholu wydadzą na ten alkohol więcej, rujnując dodatkowo domowy budżet. Albo udadzą się po niewiadomego pochodzenia spirytus dostępny u „dilera” w sąsiedniej kamienicy. Zwalczające „meliny” organy ścigania będą miały pełne ręce roboty (znamy to już z historii) i zamiast pilnować porządku na ulicach penetrować będą miejskie przestrzenie w poszukiwaniu prowadzących nielegalny obrót punktów.
Po trzecie, warto obalić mit, iż rzekome wprowadzenie nocnej prohibicji sprawi, iż na ulicach poczujemy się bezpieczniej. Dowodem na to są dane statystyczne, choćby z Krakowa, gdzie nocny zakaz sprzedaży alkoholu wprowadzono. Liczba interwencji wobec osób pod wpływem alkoholu zakłócających porządek publiczny lub awanturujących się nieco choćby wzrosła. Wprowadzenie prohibicji nocnej sprawia, iż wielu Polaków kupuje alkohol na zapas, a następnie spożywa go nie pod przysłowiową chmurką, ale w domowym zaciszu. To zacisze wskutek libacji przestaje być najczęściej zaciszem, a alkoholowe awantury w czterech ścianach mieszkania kończą się tragicznie znacznie częściej niż pijackie tańce na ulicach.
Po czwarte – przejdźmy do filozofii polityki, a choćby antropologii. Państwo lub samorządy stosujące tego rodzaju zakazy infantylizują obywateli. Uznają bowiem, iż mają prawo decydowania o wzorcach życia ogólnie obowiązujących – do wskazania człowiekowi mającemu chęć na piwo przy meczu, czy szklankę koniaku przy kolacji, iż jego chęć relaksu przy procentowym napoju godna jest potępienia. To państwo prowadzące przedszkolaków za rękę, a nie traktujące swych obywateli jako wspólnotę ludzi świadomych i dojrzałych umysłowo.
Wszelkie zakazy mają sens jedynie wtedy, gdy mogą być realnie wprowadzone w życie. Wymyślanie na siłę przepisów mających pokazać ogólną chęć klasy politycznej do walki z realnymi bądź iluzorycznymi problemami prowadzi jedynie do nadwerężenia autorytetu władz publicznych, i tak katastrofalnie niskiego w polskich warunkach. Jedynym środkiem walki z patologią, jaką jest bez wątpienia uzależnienie od alkoholu, są instrumenty z zakresu miękkiej siły. Zamiast wprowadzać niemożliwe do zrealizowania i szkodliwe zakazy, można przecież przygotować profesjonalną kampanię społeczną, czy dofinansować powstanie dobrego filmu o problemie alkoholizmu (mamy w tej tematyce parę niezłych obrazów, jak choćby Żółty szalik Janusza Morgensterna z niezapomnianą rolą Janusza Gajosa, czy Pod mocnym aniołem Wojciecha Smarzowskiego).
I na koniec: przepisy prohibicyjne w kolejnych miastach i propozycje objęcia nimi całego kraju składają radni i posłowie z formacji oderwanych od polskiej tkanki społecznej – mieszkańcy grodzonych osiedli, którym przeszkadza widok siedzącego pod sklepem emeryta z butelką piwa. Ich stać na przesiadywanie w wykwintnych lokalach, gdzie wielu z nich oddaje się nałogowi, który tak bardzo potępiają u innych, uboższych od siebie rodaków. Warto pamiętać o tym i sprzeciwiać się zamordystycznej głupocie.
Mateusz Piskorski
Myśl Polska, nr 43-44 (26.10-2.11.2025)
















