Z Dominiką Długosz rozmawiamy o tym, jaka adekwatnie jest rola prezydenta w polskim systemie politycznym, czy obietnice wyborcze kandydatów są możliwe do spełnienia oraz o tym, jak partie traktują swoich prezydentów.
(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. Tajemnice pałacu prezydenckiego. Gdzie jest prawdziwa władza?)
Rafał Górski: Na rynku polskim ukazała się Pani książka „Tajemnice pałacu prezydenckiego”. Co to znaczy, iż prezydent „zamiast zajmować się rzeczami wagi państwowej, oddaje się kwestiom wagi dworskiej”?
Dominika Długosz: W prerogatywach prezydenta nie ma zbyt wielu spraw wagi państwowej.
Najistotniejsza jest funkcja reprezentacyjna prezydenta, która pozwala budować znaczenie Polski, natomiast inne funkcje nie przysługują mu z mocy prawa i musi je sam wywalczyć od rządu. Większość polskich prezydentów nie potrafiła dokonać tego skutecznie: ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda. W końcu poddawali się, zapadali się w pałacu, pogrążali w rozgrywkach wewnątrz pałacowych frakcji i przestawali pełnić istotną rolę w polityce.
A gdyby się bardziej starali?
Każdy prezydent powinien wchodzić do pałacu ze świadomością, jakie są jego zadania określone przez konstytucję. Powinien też zaplanować, na jakich zasadach będzie współpracował z rządem.
Owszem, prezydent i rząd powinni się ścierać, tak jest skonstruowany nasz system polityczny, ale nie może dochodzić do permanentnego braku współpracy. Człowiek, który będzie potrafił ułożyć sobie współpracę z rządem i dobrze reprezentować Polskę za granicą, ma szansę zaistnieć jako poważny polityk, którego będzie można nazywać mężem stanu.
Czy aktualni kandydaci na urząd prezydenta mają świadomość kompetencji prezydenckich i plan na współpracę z rządem?
Polska kampania prezydencka jest kompletnie oderwana od określonej w konstytucji roli prezydenta. Wszyscy kandydaci obiecują nam rzeczy, które zupełnie nie zależą od woli prezydenta: na przykład mówią o podatkach, a polityką fiskalną zajmuje się wyłącznie rząd.
Ba! Budżet jest jedyną ustawą, której prezydent nie może zawetować. Poruszane w kampanii prezydenckiej tematy, to są tematy kampanijne, ale do wyborów parlamentarnych. Rozumiem polityków, którzy obiecują złote góry, bo przecież wyborcy chcą tego słuchać. Problemem jest to, iż w 1997 roku uchwaliliśmy konstytucję, której nie rozumiemy i nie przestrzegamy. Nie rozumiemy, iż prerogatywy prezydenta to jest wyłącznie żyrandol i weto. [W styczniu 2010 roku w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” ówczesny premier Donald Tusk ogłosił, iż nie będzie walczył o prezydenturę i ocenił: „Tracę zaszczyt, żyrandol, pałac i weto” – przyp. red.]. Prezydent może współpracować z rządem w polityce zagranicznej i obronnej oraz ma możliwość wetowania ustaw i wysyłania ich do Trybunału Konstytucyjnego. To jest wszystko. Prezydent nie może przyjąć żadnej ustawy w oderwaniu od większości sejmowej. Niestety, po prawie 30 latach przez cały czas nie rozumiemy, jak działa instytucja prezydenta.
Z punktu widzenia sprawności państwa ta refleksja wydaje się co najmniej tragiczna.
Cóż, moje spostrzeżenia nie są specjalnie optymistyczne. Lepiej zastanówmy się, jak wyjść z tego impasu. Powinniśmy przeprowadzić dyskusję o tym, jaki chcemy mieć w Polsce system sprawowania władzy. Wolimy system prezydencki? Dobrze, zostawmy wybory powszechne prezydenta, pozwólmy prezydentowi budować własny gabinet, prowadzić politykę. Albo zdecydujmy się na system parlamentarno-gabinetowy, w którym cała odpowiedzialność spoczywa na rządzie, i wybierajmy prezydenta przez zgromadzenie narodowe. Podział, który stworzyliśmy konstytucją z 1997 roku jest niekorzystny dla naszego życia społecznego.
Konstytucja RP z 1997 roku została napisana właśnie dlatego, iż Lech Wałęsa był takim prezydentem, jakim był. Dążył do systemu prezydenckiego: próbował ustawiać rząd, wybierać ministrów, a choćby premierów. Mówił większości rządowej, na jakiego premiera się zgodzi, wskazywał trzech ministrów tzw. resortów prezydenckich. Polscy politycy zorientowali się, iż silny człowiek z takimi możliwościami konstytucyjnymi jest bardzo niebezpieczny, bo być może będzie umiał w końcu zagarnąć władzę wyłącznie dla siebie.
Do tej pory w Polsce pokutuje przekonanie, iż prezydent ma jakiś wpływ na kształt rządu, a od 1997 roku nie ma żadnego. Może jedynie zaakceptować ministrów albo nie.
Lech Kaczyński nie chciał zaakceptować Radosława Sikorskiego, bo nie potrafił pogodzić się z przegraną brata w wyborach parlamentarnych, i skończyło się to awanturą polityczną. Prezydent Kwaśniewski też nie chciał się zgodzić na Wiesława Kaczmarka jako szefa resortu Skarbu Państwa, a Leszek Miller powiedział mu wprost: „Oluś, to nie od ciebie zależy”. Tak wszyscy premierzy traktowali wszystkich prezydentów.
Jakie relacje z rządem mieli kolejni prezydenci po uchwaleniu Konstytucji z 1997 roku?
Aleksander Kwaśniewski był prezydentem, który miał cele: wejście do NATO i Unii Europejskiej. Oczywiście, w tamtych czasach było o wiele łatwiej sprecyzować nasze cele, Polska miała przejść ze Wschodu na Zachód. Prezydent Kwaśniewski miał świadomość, iż musi w tych ważnych kwestiach współpracować z rządem i nie szedł na zwarcie z Jerzym Buzkiem. Bardziej szedł na zwarcie już później z Leszkiem Millerem, ale to za rządów Jerzego Buzka odbyła się duża część przygotowań do polskiego wejścia do Unii Europejskiej. Aleksander Kwaśniewski jest do tej pory w oczach Polaków najbardziej zasłużonym prezydentem. Dużo popularności przyniosła mu polityka zagraniczna pod koniec kadencji, jego wsparcie dla Ukrainy. Doskonale wykorzystał tamten czas, ale wszystkie jego działania były zgodne z linią rządu. Bo prezydent nie może zmienić polityki rządu. Spośród polskich prezydentów wyłącznie Aleksander Kwaśniewski przedkładał cele polityczne państwa polskiego nad interesy własnego środowiska partyjnego.
Lech Kaczyński był prezydentem chaotycznym i w pełni zależnym od swojego brata, który stał na czele partii rządzącej, a potem największej partii opozycyjnej. Prezydent Kaczyński wchodził w niemerytoryczne spory z rządem, a politycy Platformy robili w tamtym czasie wszystko, żeby prezydenta ośmieszyć. Było to niezwykle proste, więc niestety robili to bez skrupułów.
Bronisław Komorowski to prezydent, którego prezydentura nie zostanie zapamiętana absolutnie z niczego. Można udawać, iż był prezydentem, który chciał coś budować i iż walorem tej prezydentury była zgoda. To oczywiste, iż była zgoda, bo rządziła Platforma Obywatelska, jego środowisko. Donald Tusk nie przejmował się zdaniem Bronisława Komorowskiego. Oczywiście, było parę momentów, w których prezydent chciał coś zawetować. Premier musiał prosić, żeby tego nie robił, ale były to raczej przepychanki na pokaz.
Wszyscy wiemy, jak wygląda ostatnie dziesięć lat rządów Andrzeja Dudy…
Jaka jest więc rola prezydenta?
Donald Tusk dość trafnie podsumował rolę prezydenta wygłaszając zdanie o wecie i żyrandolu. Dlatego Jarosław Kaczyński nigdy nie chciał być prezydentem, bo wiedział, gdzie jest prawdziwa polityka. Raz wystartował w kampanii prezydenckiej, ale zrobił to ze względu na pamięć o bracie. Natomiast Donald Tusk naprawdę chciał być prezydentem w 2005 roku, ale przegrał i był to dla niego duży cios, również psychologiczny. Ale właśnie wtedy dojrzał jako polityk i zrozumiał, iż lepiej być premierem niż prezydentem, bo tu jest prawdziwa władza.
Chyba mamy niską świadomość obywatelską, skoro nie domagamy się zmiany obecnego systemu sprawowania władzy?
Wiedza o społeczeństwie powinna być jednym z najważniejszych przedmiotów w polskiej szkole, ale niestety jest ignorowana i traktowana per noga.
Nie wszyscy będziemy wybitnymi humanistami, biologami, lekarzami czy informatykami. Wszyscy natomiast jesteśmy obywatelami i powinniśmy wiedzieć, jakie mamy prawa, jakie obowiązki i do czego możemy zmusić polityków.
Trzeba wytłumaczyć młodym ludziom, którzy za chwilę zdobędą prawa wyborcze, jak czytać programy partii, jakie uprawnienia mają największe instytucje w państwie: jak działa parlament, jak działa prezydent. Nie tak dawno przeglądałam książkę do WoS-u i spostrzegłam, iż uczniowie uczą się o tym, jakie uprawnienia ma Najwyższa Izba Kontroli. To też jest ważne, ale najpierw nauczmy młodzież, jak należy czytać konstytucję, ustawy, przepisy, a dopiero potem niech dowiadują się o instytucjach, z którymi prawdopodobnie nigdy nie będą mieli kontaktu.
Polacy traktują wybory trochę jak igrzyska, które i tak niczego nie zmienią. Przy okazji każdych kolejnych wyborów słyszę narzekania na duopol, na to, iż polska polityka jest od 30 lat w rękach tych samych ludzi. Tak, bo ci ludzie są wybierani. Powinniśmy czytać programy kandydatów, żeby dowiedzieć się, czy na pewno ludzie, których wybieramy spełniają nasze wyborcze oczekiwania. Jest takie anglosaskie powiedzenie, iż wybory to nie jest wybranie sobie partnera na całe życie, tylko wybranie autobusu, który dowiezie nas najbliżej do celu. Czy wiemy, jakie mamy cele? Od lat motywacją wyborczą jest niechęć do któregoś środowiska politycznego: najlepiej, żeby Platforma nie rządziła, żeby PiS nie rządziło, żeby komuniści nie rządzili. To nie jest cel polityczny, to jest demonstracja naszej chęci bądź niechęci do niektórych polityków. Często choćby nie wiemy, skąd bierze się nasza niechęć. Przypisujemy politykom, iż są ruskimi czy niemieckimi agentami, katolickimi fundamentalistami, ideologami LGBT i tak dalej. Z powodu tej zapiekłości wyborca już nie wie, co reprezentują sobą poszczególni politycy. Leszek Miller, jako pierwszy, w 2001 roku rozpętał kampanię zbudowaną na emocjach, a nie na programach. Od tamtego momentu, czyli od niemal 25 lat, nakręcamy się coraz bardziej, zamiast racjonalnie rozważyć, czego możemy i powinniśmy oczekiwać od polityków.