Na finiszu drugiej kadencji Andrzej Duda przeżywa coś na kształt politycznego kaca. Po dekadzie milczenia, podpisywania wszystkiego, co przyniósł mu Jarosław Kaczyński, i robienia min poważnych tylko podczas szczytów NATO, prezydent nagle ocknął się z drzemki i zaczął opowiadać bzdury. Mniej więcej tak, jakby nagle odkrył, iż przez 10 lat był marnym statystą we własnym filmie.
Donald Tusk nie miał dla tych wynurzeń litości. – To, iż takie myśli przychodzą panu prezydentowi Dudzie do głowy, to świadczy o tym, iż w złej kondycji psychicznej kończy swoją prezydenturę – skwitował bez cienia współczucia. I trudno się dziwić – przez ostatnie lata Duda z zapałem podpisywał ustawy łamiące Konstytucję, patronował demontażowi sądów, rozdawał ordery partyjnym kolegom i wyprawiał polityczne tournée po świecie w stylu „kto jeszcze mnie zaprosi”. W kraju nie słuchał nikogo, za granicą nie słuchał go nikt. Teraz atakuje sędziów
W momentach większego przypływu odwagi przemawiał do narodu z balkonów, często z miną człowieka, który właśnie usłyszał, iż prąd podrożeje. A teraz, gdy kadencja się kończy, przyszło refleksyjne „mogłem zrobić więcej”. Tak, mógł. Ale nie zrobił.
Duda był nikim, będzie nikim – tylko przez chwilę był prezydentem. I wygląda na to, iż sam właśnie to zrozumiał. Problem w tym, iż my – obywatele – zrozumieliśmy to już dawno.