Lech Wałęsa po raz kolejny postanowił uraczyć naród swoim dramatyzmem godnym opery mydlanej. Z okazji przegranej jego faworyta – Rafała Trzaskowskiego – ogłosił… wewnętrzną emigrację. „Żegnaj Polsko” – pisze były prezydent, jakby Polska bez jego błogosławieństwa miała się zaraz rozpaść.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż Lech Wałęsa żyje w alternatywnej rzeczywistości, w której przez cały czas ktoś traktuje go poważnie.
Karol Nawrocki wygrał wybory z rekordowym wynikiem – tylko sam Wałęsa kiedyś zdobył więcej głosów. Zamiast pogratulować, Wałęsa odpalił tyradę: nazwał nowego prezydenta „sutenerem, alfons, kibolem, oszustem, lichwiarzem, kłamcą i ćpunem”. Gdyby dodał jeszcze „jastrzębiem imperializmu” – byłby powrót do lat 80. w pełnej krasie.
To nie pierwszy raz, gdy Wałęsa ma problem z rzeczywistością. Gdy wybory nie idą po jego myśli, zaczyna bredzić o końcu demokracji. Gdy wygrywa jego opcja, Polska jest uratowana. Ot, logika człowieka, który nie znosi demokracji, gdy nie pasuje mu wynik. Ale uwaga – to wszystko „z bólem serca”! Bo „Polska to moja ojczyzna, ale to nie jest już mój kraj”. Trudno nie zapytać: czy ktoś jeszcze traktuje to poważnie?
Na koniec Wałęsa deklaruje, iż wycofuje się z życia publicznego i odda się książkom, przyrodzie i muzyce. Najwyższy czas. Gdyby zrobił to 20 lat temu, oszczędziłby nam wielu żenujących spektakli. Ale cóż – jak mówi klasyk, lepiej późno niż wcale.