
Poniżej publikujemy fragment książki „Zagubiony hegemon. Zmarnowana szansa Ameryki i rewolucja Trumpa”.
Jeszcze do 1979 r. Iran był amerykańskim sojusznikiem i odgrywał rolę przeciwwagi regionalnej dla Iraku rządzonego przez Saddama Husajna. Amerykanie chętnie robili interesy z Teheranem i nie mieli problemu z pomaganiem mu na przykład w rozwoju technologii atomowej. Sytuacja zmieniła się jednak o 180 stopni, kiedy w wyniku rewolucji władzę stracił słaby politycznie i skorumpowany szach Mohammad Reza Pahlawi. Szyiccy ajatollahowie, którzy przejęli po nim rządy, sprzeciwiali się sekularyzacji kraju, za największego wroga uważali Izrael, Amerykę zaś określali mianem „wielkiego szatana”.
W tej sytuacji Amerykanie automatycznie, acz niezbyt entuzjastycznie przerzucili swoje poparcie w regionie na Irak. Saddam był autokratą z krwi i kości, mordował własnych obywateli, a ponadto zdecydowanie więcej łączyło go z Moskwą niż z Waszyngtonem. Niemniej jednak z perspektywy Waszyngtonu teraz to on spełniał użyteczną funkcję równoważenia wpływów Iranu. Fakt, iż Saddam w tym samym czasie pracował nad rozwojem broni masowego rażenia, nie stanowił dla Amerykanów większego problemu.
Książkę „Zagubiony hegemon. Zmarnowana szansa Ameryki rewolucji Trumpa” możesz zamówić tutaj!

Okładka książki „Zagubiony hegemon”
W 1980 r. Irak zapragnął wykorzystać rewolucyjny chaos w Iranie i dokonał inwazji na ten kraj. Amerykanie oficjalnie pozostawali neutralni, ale faktycznie wspierali Husajna. Nie szczędzili gotówki i ciężkiego sprzętu, pomagali w kwestiach wywiadowczych i szkoleniowych. Mimo tej pomocy Irak nie zdołał przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Po ośmiu latach wojna zakończyła się bez wyraźnego rozstrzygnięcia.
W roku 1990 Saddam uznał, iż Amerykanie, którzy dotychczas go popierali, nie będą mieli nic przeciwko, jeżeli zaatakuje Kuwejt. Ameryka jednak interweniowała. gwałtownie rozbiła wojska Husajna, a Irak utracił pozycję jednego z mocarstw regionalnych.
Neokonserwatyści, którzy w latach 90. kształtowali myślenie o świecie dużej części amerykańskiej prawicy, zżymali się co prawda, iż Saddamowi pozwolono zachować władzę, zamiast pójść za ciosem i opanować Bagdad, ale prawda była taka, iż po wyprawie do Kuwejtu Irak już nigdy nie odzyskał wcześniejszych wpływów. Nagłe załamanie potęgi Iraku oraz definitywny rozpad ZSRR – oba te wydarzenia miały miejsce w 1991 roku – przesądziły o całkowitej zmianie układu sił na Bliskim Wschodzie. W regionie wytworzyła się nowa (nie)równowaga sił. Naprzeciwko siebie znalazły się dwa wrogie sobie państwa: rządzony przez ajatollahów Iran oraz największy sojusznik Ameryki w regionie – Izrael.
„Podwójne powstrzymywanie”
„Jeśli nie uda nam się zmienić zachowania Iranu, to za pięć lat będzie on miał znacznie większe możliwości, by realnie zagrozić Izraelowi, światu arabskiemu i interesom Zachodu na Bliskim Wschodzie” – przekonywał w maju 1993 r. Martin Indyk, bliski doradca Clintona ds. bliskowschodnich. Indyk (wywodził się z żydowskiej rodziny, która przed wojną wyemigrowała z Polski) uważał, iż najważniejszym zadaniem na Bliskim Wschodzie jest zapewnienie bezpieczeństwa Izraelowi, czyli jedynemu sojusznikowi Ameryki w regionie.
W tym celu proponował, by odejść od dotychczasowej polityki rozgrywania przeciwko sobie Iraku i Iranu i przyjąć strategię podwójnego powstrzymywania wymierzoną jednocześnie w oba te państwa. Ameryka była teraz tak silna i miała tylu ważnych partnerów w regionie – przekonywał doradca Clintona – iż mogła w końcu za jednym zamachem osłabić zarówno Iran, jak i Irak, a tym samym zapewnić pokój na Bliskim Wschodzie.
Propozycja Indyka, która z miejsca stała się oficjalną polityką administracji Clintona, szła w poprzek wieloletniej strategii amerykańskiej. W czasie zimnej wojny Waszyngton dostarczał Izraelowi sprzęt wojskowy, gotówkę i wsparcie dyplomatyczne, ale nie wchodził w bezpośrednie starcia z jego wrogami, ponieważ musiał liczyć się z reakcją Moskwy, która zwykle popierała państwa arabskie.
Kiedy jednak uwolnił się od tego ograniczenia, uznał, iż weźmie na swoje barki ciężar, który wcześniej dźwigał Izrael. Strategia podwójnego powstrzymywania obejmowała rozległe sankcje gospodarcze na Iran i Irak, embargo na eksport broni do tych krajów, a także działania militarne przeciwko Saddamowi. Amerykanie utrzymywali coraz większe siły zbrojne w Zatoce Perskiej i dzięki temu „ręcznie” pilnowali porządku w regionie. W ten sposób de facto komunikowali, iż pokój na Bliskim Wschodzie zapanuje dzięki ich obecności i nie będzie dłużej zależeć od regionalnej równowagi sił.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego Amerykanie porzucili roztropną strategię, która pozwalała im realizować swoje interesy minimalnym kosztem, i wzięli na siebie ciężar większego zaangażowania na Bliskim Wschodzie? Dlaczego odeszli od zasady, iż „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, dzięki której mogli rozgrywać wzajemnie poszczególne państwa regionu? Wydaje się, iż odpowiedzi należy szukać na dwóch płaszczyznach.
Dlaczego Amerykanie przyjęli strategię „podwójnego powstrzymywania”? Dwa czynniki
Po pierwsze, administracja Clintona uznała, iż w nowej, pozimnowojennej epoce wreszcie może zaprowadzić porządek na Bliskim Wschodzie i za jednym zamachem osłabić swoich dwóch największych rywali. W Waszyngtonie istniało autentyczne przekonanie, iż jeżeli państwa „reakcyjne” zostaną zmuszone do zmiany polityki, to cały region stanie się bardziej pokojowy.
Po drugie, niebagatelny wpływ na kształtowanie amerykańskiej polityki wobec Bliskiego Wschodu zyskał Izrael oraz proizraelskie grupy lobbingowe, wśród których wyróżniał się Amerykańsko—Izraelski Komitet Spraw Publicznych (AIPAC).
Rozważmy najpierw pierwszą płaszczyznę.
Niewątpliwie strategia podwójnego powstrzymywania wyrastała z tego samego pnia intelektualnego, co strategia demokratycznego rozszerzenia wdrażana w Europie Środkowej. W obu przypadkach administracja Clintona, wiedziona filozofią neowilsonizmu, zakładała, iż pokój na świecie będzie możliwy jedynie wtedy, kiedy wszystkie państwa zaakceptują prymat Ameryki i włączą się w krwiobieg jej instytucji i zasad. jeżeli tak by się stało, to z relacji między państwami w końcu wyeliminowana zostałaby spontaniczność działania, która dopuszcza rywalizację o wpływy, element niepewności, a przede wszystkim możliwość, iż siły reakcji zatriumfują nad siłami postępu. Krótko mówiąc, Clinton chciał zademonstrować, jak „koniec historii” może wyglądać w praktyce.
W przypadku Europy to podejście okazało się skuteczne, ponieważ żaden kraj otwarcie nie kontestował amerykańskiej hegemonii. Zachodnia część kontynentu miała do niej pewne zastrzeżenia, ale się z nią godziła, część środkowa i wschodnia przyjmowały ją entuzjastycznie, natomiast Rosja bardzo wyraźnie zgłaszała sprzeciw, ale była zbyt słaba, by miało to większe znaczenie. W oczach Waszyngtonu względnie spokojna polityka zachodniej i środkowej części Europy stanowiła dowód, iż wyeliminowanie czynnika twardej siły i spontaniczności rzeczywiście przynosi pokój.
Inaczej sprawy miały się na Bliskim Wschodzie, gdzie opór przeciwko amerykańskim zasadom oraz amerykańskiemu zaangażowaniu był dużo większy i często przyjmował agresywną postać. Państwa arabskie toczyły wojny przeciwko Izraelowi; po tym, jak amerykańscy żołnierze zaczęli stacjonować w Libanie, Iran zaczął finansować Hezbollah; a islamscy fundamentaliści z Arabii Saudyjskiej przeprowadzali zamachy na amerykańskie obiekty w regionie.
Z tych względów Biały Dom uważał, iż transformacja Bliskiego Wschodu wymaga zupełnie innych środków niż pielęgnowanie pokoju w Europie. Doradca Clintona ds. bezpieczeństwa narodowego Anthony Lake, Indyk i sam Clinton sądzili, iż potrzebne są zdecydowane działania, które zmusiłyby państwa „reakcyjne” do zmiany polityki i zaakceptowania wspólnych, stanowionych przez Amerykę zasad.
Kiedy Netanjahu miał zakaz wstępu do Departamentu Stanu
Druga, nie mniej ważna płaszczyzna obejmowała zabiegi grup lobbingowych, a przede wszystkim samego Izraela, których celem było jak najściślejsze utożsamienie interesów Ameryki z interesami Izraela. W czasie zimnej wojny Tel Awiw był jednym z nielicznych amerykańskich sojuszników na Bliskim Wschodzie. Kolejne administracje uważały za swój obowiązek chronić Izrael i pomagać mu w konfrontacji z państwami arabskimi. Amerykanie nie robili tego bezwarunkowo, bo potrafili wstrzymywać dostawy broni i napominać izraelskich przywódców, ale najogólniej rzecz biorąc, niemal zawsze udzielali mu wsparcia.
Sytuacja zaczęła się jednak zmieniać na przełomie lat 80. i 90. XX w. Relacje między izraelskim rządem a administracją Busha seniora stawały się coraz bardziej napięte: Amerykanie krytykowali rząd Icchaka Szamira za rozszerzanie nielegalnego osadnictwa na terytorium palestyńskim i za niechęć do jakiegokolwiek kompromisu w sprawie utworzenia państwa palestyńskiego. Zabronili choćby wstępu do budynku Departamentu Stanu jednemu z izraelskich radykałów, ówczesnemu wiceministrowi spraw zagranicznych – Binjaminowi Netanjahu. W dodatku od 1987 r. trwało powstanie Palestyńczyków przeciwko warunkom izraelskiej okupacji, a Biały Dom nie kwapił się, by udzielić Izraelowi jednoznacznego poparcia. Przeciwnie, starał się wręcz skłonić go do negocjacji pokojowych.
Nie były to jedyne problemy Tel Awiwu. Po wojnie w Zatoce, gdy Amerykanie rozbili wojska Saddama, do miana regionalnego hegemona coraz silniej zaczynał aspirować Iran. Teheran nie przyłączył się do koalicji antyirackiej, ale nieoficjalnie wsparł Amerykanów, a to sprawiło, iż jego relacje z Waszyngtonem i niektórymi państwami arabskimi uległy tymczasowej poprawie.
Rządzący w Tel Awiwie uznali, iż ta kumulacja zdarzeń jest dla nich wysoce niekorzystna. Z jednej strony obawiali się, iż Amerykanie w końcu zmuszą ich do porozumienia z Palestyną, a z drugiej – iż Waszyngton nie będzie skłonny jednoznacznie opowiedzieć się po stronie Izraela w jego rywalizacji z Iranem.
Izraelska kontra rękami Amerykanów
Zdaniem badacza polityki bliskowschodniej, Trity Parsiego, Izrael wyciągnął z tej sytuacji dwa wnioski. Pierwszy: należało przekonać Amerykanów, iż wobec geopolitycznej próżni powstałej po upadku ZSRR i zapaści Iraku największym zagrożeniem dla ich interesów w regionie oraz dla interesów samego Izraela jest Iran. Drugi: Izraelczycy powinni rozpocząć negocjacje pokojowe z Palestyńczykami, ponieważ sukces tego przedsięwzięcia (a przynajmniej aktywne dążenie do takiego rezultatu) ponownie postawiłby Izrael w centrum polityki bliskowschodniej i zneutralizowałby jakiekolwiek zbliżenie Ameryki z państwami arabskimi oraz z Iranem.
Izrael bardzo gwałtownie zrealizował te cele. Pod rządami administracji Clintona chwilowa odwilż w relacjach Waszyngtonu z Iranem ustąpiła wzajemnej wrogości i sprzecznym interesom. Amerykanie nabrali przekonania – również pod wpływem zabiegów Izraela i proizraelskich grup lobbingowych w Ameryce – iż Iran rzeczywiście dąży do regionalnej hegemonii kosztem bezpieczeństwa innych państw regionu. Sam Teheran nie robił zaś nic, by zaprzeczyć tej budowanej przez Izrael narracji: chorobliwie obawiał się Iraku (zresztą z wzajemnością) i dlatego starał się o broń atomową, a do tego coraz intensywniej groził Izraelowi zniszczeniem.
To zaś coraz bardziej przekonywało Tel Awiw, iż Irańczycy mają wobec niego wrogie zamiary, w związku z czym musi wyjść z odpowiednią kontrą. Tę kontrę Izrael wyprowadził jednak nie swoimi rękami, ale dzięki amerykańskiej strategii podwójnego powstrzymywania, co okazało się jego największym sukcesem.
Książkę „Zagubiony hegemon. Zmarnowana szansa Ameryki rewolucji Trumpa” możesz zamówić tutaj!