Małe państwo Zatoki Perskiej staje się globalną potęgą dyplomatyczną
Czerwcowa awantura na Bliskim Wschodzie, trwająca zaledwie 12 dni i według niektórych ekspertów nienadająca się choćby do uznania za pełnowymiarową wojnę, miała cichego protagonistę. Na pierwszym planie srożył się Beniamin Netanjahu, obiecujący wyeliminowanie irańskiego zagrożenia nuklearnego raz na zawsze, Donald Trump w typowej dla siebie poetyce mówił, iż w wojnę się zaangażuje albo nie, ajatollah Chamenei zaś mimo bomb spadających na stolicę jego kraju nie tylko deklarował dalszą chęć walki z całym Zachodem, ale też zaciskał pętlę represji na gardle własnego społeczeństwa. kilka tu wniosło dyplomatyczne zaangażowanie Europy, która, jak zwykle ostatnio, po prostu się ośmieszyła. Niemiecki minister spraw zagranicznych Johann Wadephul oraz szefowa unijnej dyplomacji Kaja Kallas rozmawiali w Genewie ze swoim irańskim odpowiednikiem Abbasem Aragczim, próbując odwieść Teheran od dalszego rozwijania zdolności nuklearnych, tymczasem Amerykanie skorzystali z tego, iż negocjacje odciągają uwagę świata, by przygotować naloty na irańskie ośrodki wzbogacania uranu.
Emir wchodzi do gry
Kiedy to wszystko pokazywały światowe kanały informacyjnie, w tle prężnie pracował ktoś inny. Ktoś, kto nie lubi rozgłosu, ma – jak każdy arabski lider – awersję do ryzyka, ale jest również świadomy ograniczeń własnego kraju. Tamim ibn Hamad al-Sani, bo tak w pełnym brzmieniu przedstawiany jest emir Kataru, był jedynym realnym pośrednikiem pomiędzy Teheranem i Waszyngtonem.
Przez lata, jak to opisał w ostatniej książce, zatytułowanej „Wojna”, wybitny amerykański reporter Bob Woodward, tę rolę odgrywali naprzemiennie Szwajcarzy i Omańczycy. Oman miał choćby gościć amerykańskiego prezydenta J.D. Vance’a oraz irańską delegację w ramach negocjacji na temat irańskiego programu nuklearnego. Plany były ambitne, ale do rozmów nie doszło, bo w dniu, w którym miały się rozpocząć, Netanjahu wybrał ucieczkę do przodu przed własną skrajną prawicą i wystrzelił rakiety w kierunku Iranu.
Jak na łamach „Guardiana” opisał to Patrick Wintour, reporter zajmujący się światową dyplomacją, to emira Kataru administracja Trumpa wytypowała na kolportera informacji. Bo rzeczywiście Al-Sani utrzymuje względnie poprawne stosunki z każdym państwem w regionie. Spośród państw arabskich to Katar całkiem nieźle radzi sobie choćby z Izraelem, którego formalnie nie uznaje, ale relacje handlowe na niższym szczeblu prowadzi z nim od 1996 r. Nie bez znaczenia jest też fakt, iż właśnie na Katar spadły irańskie pociski odwetowe. Choć z zewnątrz można było to uznać za kolejny krok eskalujący konflikt, choćby do poziomu wojny obejmującej cały Bliski Wschód, w rzeczywistości był to ruch przemyślany, wręcz teatralny.
Iran najpierw publicznie zagroził, iż weźmie na cel amerykańskie bazy wojskowe w regionie. To mogło oznaczać adekwatnie każdy z sześciu krajów, w których Amerykanie stacjonują, w tym Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Padło na Katar, gdzie znajduje się baza lotnicza Al-Udeid. To ogromna, zajmująca ponad 24 ha, największa baza Stanów Zjednoczonych na całym Bliskim Wschodzie. Co za tym idzie, jest najlepiej chroniona przed ostrzałem rakietowym. Irańskie pociski nie wyrządziły więc wielkich szkód, bo nie mogły tego zrobić.
Na poziomie oficjalnych deklaracji mieliśmy oczywiście prężenie muskułów. Irański reżim stwierdził, iż „dokonał dewastującego ataku na siły wroga”, choć wystrzelił zaledwie sześć rakiet. Z kolei amerykański Departament Stanu mówił już o 14 pociskach, spośród których 13 przechwyciły systemy antyrakietowe, a jeden trafił w ziemię daleko od jakiegokolwiek celu strategicznego. Obyło się bez ofiar śmiertelnych i wszyscy byli zadowoleni. Iran – bo zgodnie z brytyjskim powiedzeniem każda forma polityki jest polityką krajową, ajatollahowie mogli zatem pokazać swojemu narodowi, iż choćby po 12 dniach naprawdę ostrych bombardowań byli w stanie uderzyć w Amerykanów. Waszyngton – bo odparł atak, który był tak słaby, iż nie wymagał specjalnego zaangażowania ze strony wojsk ani USA, ani sojuszników. A choćby Katar, bo według wszelkich dostępnych danych został o tym ataku po prostu przez Iran uprzedzony.
Patrick Wintour, a także analitycy z The Washington Institute for Near East Policy, jednego z ważniejszych w USA centrów analitycznych zajmujących się Bliskim Wschodem, są zgodni, iż emir Kataru w trakcie 12-dniowego konfliktu komunikował się i z Waszyngtonem, i z Teheranem.
Nie byłby to pierwszy raz, kiedy władze tego państwa włączają się w międzynarodowe wysiłki dyplomatyczne mające stabilizować przede wszystkim świat arabski i Afrykę Subsaharyjską. Katar był kluczowym graczem w kwestii zawierania pokoju pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga i Rwandą, wyciszenia walk w Sudanie, w konfliktach w Syrii i Libii, a także – w ograniczonym stopniu – w Gazie. Trzeba jednak zrozumieć, dlaczego w ogóle emir Kataru przyjął taką strategię.
Mały, ale skuteczny
Jak zawsze w tym regionie, odpowiedź można znaleźć w geografii. Katar to państwo naprawdę mikroskopijne, trzykrotnie mniejsze powierzchniowo od województwa mazowieckiego. Zamieszkuje je nieco ponad 2,8 mln osób, czyli mniej więcej tyle, ile Warszawę z przyległościami. Inaczej wygląda to jednak, kiedy weźmie się pod uwagę bogactwo. W liczbach bezwzględnych może nie wygląda to jeszcze imponująco, bo to dopiero 54. największa gospodarka świata (Polska jest 21., niebawem wskoczy na 20. miejsce), ale już PKB na mieszkańca wynosi tam 69 tys. dol., czyli ponad cztery
Post Strategia Kataru pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.