Przełomowe badanie na milionie dzieci. Ale jak przekonać nieprzekonanych? [OPINIA]

12 godzin temu

Badania przeprowadzone w Danii na ponad milionie dzieci jednoznacznie potwierdzają bezpieczeństwo szczepionek. Po raz kolejny dowody naukowe są bezlitosne dla antyszczepionkowców: korzyści zdrowotne szczepień zdecydowanie przewyższają rzadkie powikłania czy odczyny poszczepienne. Jednak nieufność wobec niektórych technologii i gałęzi przemysłu jest w dużej mierze uzasadniona – pisze dr Jakub Jędrak.

Niedawno w czasopiśmie „Annals of Internal Medicine” ukazał się artykuł, prezentujący wyniki badań nad bezpieczeństwem szczepionek. Konkretnie, chodziło o zbadanie ewentualnego wpływu na zdrowie związków glinu (aluminium). Są one stosowane jako tzw. adiuwanty zwiększające odpowiedź odpornościową i były dodawane do niektórych szczepionek już od lat 30. XX w. Przeanalizowano dane ok. 1,2 miliona duńskich dzieci urodzonych w latach 1997 – 2020. Co się okazało? Oddajmy głos autorom badania:

„W badaniu analizowano częstość występowania 50 przewlekłych schorzeń, w tym chorób autoimmunologicznych (skórnych, endokrynologicznych, hematologicznych, żołądkowo-jelitowych i reumatycznych), atopowych lub alergicznych (astma, atopowe zapalenie skóry, nieżyt nosa i spojówek oraz alergie) oraz neurorozwojowych (zaburzenia ze spektrum autyzmu i zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi – ADHD). Skumulowana ekspozycja na glin pochodzący ze szczepionek w ciągu pierwszych dwóch lat życia nie była powiązana ze zwiększonym ryzykiem żadnego z analizowanych 50 schorzeń”.

Przeciwników szczepień to pewnie i tak nie przekona. Mogą po prostu nie ufać wynikom tych i podobnych badań, twierdząc, iż są one opłacone przez „big farmę”. A przez to zmanipulowane. Mogą też uwierzyć, ale stwierdzić, iż przecież pokazano bezpieczeństwo, tylko jeżeli chodzi o glin, a szkodliwość szczepionek jest skutkiem obecności w nich innych substancji. Na przykład tiomersalu, metaloorganicznego związku zawierającego rtęć, używanego przez dekady jako konserwant szczepionek. Mogą też bać się innych konserwantów albo nowoczesnych szczepionek zawierających mRNA.

Jak przekonać do szczepień?

Gdyby ktoś obarczył mnie (raczej niewdzięcznym) zadaniem przekonania takich ludzi, iż jednak warto jest się szczepić, miałbym bardzo poważny problem. Oczywiście, przekonywanie antyszczepionkowców jest często zadaniem z kategorii „mission impossible” i czystą stratą czasu. Jednak dla mnie – jeżeli miałbym być w pełni uczciwy – byłoby ono szczególnie trudne, z powodów, które za chwilę wyjaśnię.

Mimo to próbowałbym. Rzecz jasna bez wyzywania kogokolwiek od „szurów” i idiotów, co często zdarza się w podobnych dyskusjach. Wierzę, iż ludzie, którzy nie szczepią siebie albo swoich dzieci, w ogromnej większości nie są ani głupi, ani mało inteligentni, ani niemoralni.

Przeciwnie, są to zwykle osoby równie inteligentne, jak ci, co się szczepią i równie mocno zależy im na dobru własnych dzieci. Po prostu mają inny zestaw wyjściowych informacji, w które wierzą. Wnioski wyciągają w sposób adekwatny i etyczny, tyle iż z błędnych założeń, dochodzą więc do błędnych konkluzji. Ta sytuacja zdarza się zresztą w życiu często, w bardzo różnych dziedzinach.

Zrozumieć obawy, zwłaszcza te uzasadnione

Zacząłbym więc od próby uspokojenia i rozwiania obaw, tym bardziej iż niektóre dobrze rozumiem. Weźmy taki tiomersal. Wiadomo, iż związki metaloorganiczne są często bardzo szkodliwe, w szczególności działają niszcząco na układ nerwowy. Tak jest w przypadku tetraetyloołowiu, o którym więcej za chwilę, a także dimetylortęci. Ten ostatni związek wykazuje pewne podobieństwo do tiomersalu, więc ktoś, kto wie co nieco o chemii, może czuć się mocno zaniepokojony. Tym bardziej, jeżeli słyszał o tragicznej śmierci chemiczki Karen Wetterhahn, która otruła się dimetylortęcią we własnym laboratorium. Wystarczyło kilka kropel upuszczonych przypadkiem na dłoń, mimo iż ta była chroniona przez lateksową rękawiczkę! A przecież tiomersal również jest bardzo silnie toksyczny.

Na szczęście okazuje się jednak, iż związek ten jest metabolizowany i wydalany z organizmu ludzkiego na tyle szybko, a jego ilość używana w szczepionkach na tyle mała, iż te szczepionki, które go zawierają (nie ma ich już zresztą zbyt wiele) są bezpieczne dla zdrowia. W szczególności nie ma żadnych dowodów na to, iż powodują autyzm. To jednak obawiam się, wielu osób by nie przekonało.

Czy warto powoływać się na własny przykład?

Sięgnąłbym więc wtedy po przykład osobisty: sam szczepię się na wszystko, co w moim przypadku ma sens, o ile tylko mogę. W szczególności przyjąłem chyba wszystkie możliwe dawki szczepionek na COVID, ostatnio szczepiłem się też na kleszczowe zapalenie mózgu i grypę. Jak najszybciej chciałem się też zaszczepić na krztusiec, który po latach święci w Polsce triumfalny come-back – właśnie dlatego, iż tak wiele osób się na tę chorobę nie szczepi. Naszego dziesięciomiesięcznego synka też zaszczepiliśmy wszystkim, co było w kalendarzu szczepień. Za chwilę dojdą meningokoki, których w standardowym pakiecie nie ma. I zapewniam Was, iż bobasowi nic a nic te szczepienia nie zaszkodziły.

Pokazywanie, iż nie unikamy szczepień, pewnie też by mi nie pomogło nikogo przekonać. A jeszcze usłyszałbym, iż jestem idiotą, który faszeruje dziecko szkodliwymi substancjami, nabijając przy tym kabzę i tak obrzydliwie bogatej „big farmy”. Tak, firmy z branży farmaceutycznej nie są organizacjami charytatywnymi, tylko wielkimi korporacjami, bardzo dobrze liczącymi pieniądze. Budżet musi się im spinać a badania i produkcja kosztują.

Osobiście wolałbym, by produkcją i opracowywaniem leków, w tym szczepionek zajmowały się instytucje państwowe czy unijne. To pewnie w wielu przeciwnikach szczepień niestety też wywołałoby niesmak, jako iż są to często wyborcy partii o skrajnie wolnorynkowych poglądach na gospodarkę.

Potem sięgnąłbym po argumenty cięższego kalibru.

Na przykład taki, iż nieszczepienie siebie i dzieci to poza wszystkim – czyste frajerstwo. Bo jak inaczej określić sytuację, gdy za darmo lub za relatywnie niewielką cenę można zabezpieczyć się przed groźną chorobą, ale się z tego z własnej woli rezygnuje? A przynajmniej skrajna niefrasobliwość i fanaberia, na którą mogę sobie pozwolić mieszkańcy zamożnych i rozwiniętych krajów, w których w miarę dobrze działa służba zdrowia. I gdzie w razie czego raczej znajdzie się jakiś respirator.

Postawy wrogie wobec szczepień są wciąż rzadsze na „globalnym południu”, gdzie choroby zakaźne są większym niż u nas zagrożeniem, choć i tam ruchy antyszczepionkowe są aktywne i mieszają ludziom w głowach.

Antyszczepionkowcy istnieją właśnie dlatego, iż szczepionki skutecznie działają

Starałbym się też uświadomić przeciwnikom szczepień, iż samo istnienie i popularność postaw, jakie prezentują, jest, paradoksalnie, dowodem na wysoką skuteczność szczepionek.

To przecież właśnie szczepienia praktycznie wyeliminowały (choć niestety nie całkowicie i nie na zawsze) choroby będące postrachem jeszcze kilka dekad temu. Gdybyście w latach 50-tych powiedzieli komuś, iż w przyszłości ludzie będą z własnej woli odmawiać szczepienia dzieci na budzące zrozumiałą grozę polio, to albo by nie uwierzyli, albo uznaliby przeciwników szczepień za szaleńców. Kiedy w 1955 r. pojawiła się szczepionka na polio, ludzie ustawiali się w długich kolejkach, by szczepić siebie i dzieci!

Tu pewnie usłyszałbym, iż u nas w Polsce polio już przecież nie ma, więc po co szczepić i truć dzieci? (Akurat nie jest to w pełni prawdą – niecały rok temu w warszawskich ściekach wykryto wirusa polio typu 2).

Czy zaufanie do przemysłu jest racjonalne?

Gdybym już nie miał innych argumentów, w desperacji mógłbym odwoływać się do zaufania wobec technologii, biznesu czy przemysłu – tu akurat farmaceutycznego. Mógłbym próbować przekonywać, iż gdyby szczepionki faktycznie były szkodliwe, to ta sprawa na pewno by się gwałtownie wydała i wszystko zostałoby naprawione. Wtedy prawdopodobnie moi rozmówcy wybuchnęliby gromkim śmiechem, wyszydzając moją rozbrajającą naiwność. I niestety, choć myliliby się co do istotnych szczegółów, to w zasadzie mieliby dużo racji. Dlaczego?

Nieco upraszczając, przemysł farmaceutyczny jest przecież gałęzią przemysłu chemicznego. Laicy tacy jak my nie odróżnią z zewnątrz fabryki produkującej leki od fabryki produkującej, dajmy na to, tworzywa sztuczne. A to właśnie przemysł chemiczny przez dekady dostarczył nam aż zbyt wielu dowodów na to, iż nie można ufać bezpieczeństwu tego, co produkuje. Ani też wierzyć w odpowiedzialności ludzi, którzy decydują o wprowadzeniu na rynek różnych produktów.

Dla zysku zatruli miliony ludzi”

Jedna z najbardziej znanych tego typu historii zaczęła się przed stu laty. gwałtownie rozwijająca się motoryzacja potrzebowała skutecznego środka antystukowego, który dodawany do benzyny sprawiałby, iż ta spala się równo i bez detonacji w cylindrach. Możliwości było wiele, ale z powodów czysto biznesowych zdecydowano się na wyjątkowo toksyczną substancję – wspomniany wyżej tetraetyloołów.

Po prostu związek ten, o którym doskonale wiedziano już wtedy, iż jest bardzo szkodliwy, dało się opatentować, a więc także na nim zarabiać. Zaś prostszych, mniej egzotycznych i znacznie, znacznie mniej szkodliwych substancji takich jak alkohol etylowy – nie.

W efekcie na całym świecie przez wiele dekad (sytuacja wyglądała różnie w różnych krajach) na masową skalę używano benzyny ołowiowej. Co miało bardzo negatywne skutki dla środowiska, ale przede wszystkim dla ludzkiego zdrowia, w szczególności dla funkcjonowania mózgu.

  • Czytaj także: Dla zysku zatruli miliony ludzi. W Polsce też

Freony i dziura ozonowa

Ten sam człowiek, który zaproponował, by do benzyny dodawać tetraetyloołów – Thomas Midgley Jr. – spowodował też inną katastrofę, znowu na skalę planetarną.

To kierowany przez Midgleya zespół zaproponował używanie freonów jako środków chłodzących w lodówkach. Cel tym razem był jak najbardziej szczytny – zastąpić toksyczny amoniak czymś bezpieczniejszym. W roli czynnika chłodzącego freony sprawdzały się znakomicie, miały doskonałe parametry termodynamiczne i były nietoksyczne. Jednak nie wiedziano, iż niszczą znajdującą się w stratosferze warstwę ozonową, chroniącą nas przed promieniem ultrafioletowym. To okazało się dopiero kilka dekad później.

Gdyby nic z nią nie zrobiono, gwałtownie powiększająca się „dziura ozonowa” oznaczałaby kataklizm, w skrajnym przypadku zagładę życia na Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do wielu innych problemów, z jakimi borykamy się dzisiaj (na przykład zmiany klimatu), problem dziury ozonowej udało się relatywnie gwałtownie i sprawnie rozwiązać.

Poważnych konsekwencji udało się więc uniknąć, ale warto tu wspomnieć tu o jednej ciekawostce, która dobrze pokazuje, jak mało przewidujący jesteśmy zwykle jako gatunek i jako jednostki. A szczególnie dotyczy to niektórych osób pracujących dla przemysłu chemicznego.

Zagłada, której przypadkiem udało się uniknąć

Wspomniane freony to związki węgla fluoru i chloru. Gdyby jednak zamiast nich użyto podobnych substancji zawierających nie fluor a brom (a były takie pomysły), być może już nas by nie było.

A to dlatego, iż brom, który powstaje w wyniku rozpadu tych substancji wysoko w atmosferze pod wpływem promieniowania, znacznie skuteczniej niszczy warstwę ozonową niż chlor, który i tak robi to bardzo wydajnie. „Nie zdążylibyśmy się choćby zorientować, co nas wykończyło”, jak ładnie ujął to w swoim tekście Tomasz Borejza.

Uniknęliśmy więc zagłady czystym przypadkiem – przemysł chemiczny wybrał akurat taką, a nie inną grupę substancji, ale przecież nie musiało tak być. I jak w takiej sytuacji można mieć zaufanie do pozornie niegroźnych produktów, które są produkowane w ogromnych ilościach i trafiają w ręce konsumentów, którzy często nic nie wiedzą o ich wpływie na zdrowie lub środowisko?

Powiecie, iż to demagogia, bo przywołuję przykłady błędów co prawda bardzo poważnych, ale popełnionych przed prawie stu laty (etylina i freony). Jednak wycofanie się z fatalnych decyzji zajmuje zwykle ludzkości (a przede wszystkim: przemysłowi) dużo czasu. Na przykład etylinę stosowano w niektórych krajach jako paliwo samochodów jeszcze parę lat temu, a do dziś stosuje się ją w przypadku samolotów z silnikami tłokowymi.

  • Czytaj także: Najbardziej optymistyczna opowieść współczesnego świata, którą jednak mało kto zna

Nie tylko benzyna ołowiowa i freony

Co gorsza, podobnych, ale znacznie nowszych przykładów jest bardzo dużo. Weźmy choćby polichlorowane bifenyle (PCB). Używano ich w elektrotechnice między innymi jako składniki olejów transformatorowych jeszcze kilka dekad temu. I produkowano w ogromnych ilościach, bo PCB miały doskonałe własności elektroizolacyjne, były trwałe, oraz niepalne.

Są jednak toksyczne. Po pewnym czasie okazało się, iż substancje z tej rodziny przedostają się do środowiska (a czasem do pasz), powodując u ludzi i zwierząt całą gamę negatywnych skutków zdrowotnych. Używanie PCB spowodowało bardzo poważne straty środowiskowe i szereg lokalnych katastrof ekologicznych.

Polichlorowane bifenyle na szczęście nie są już dziś celowo produkowane ani szeroko stosowane – dawno temu wprowadzono odpowiednie zakazy i regulacje. Wciąż mamy jednak podobne problemy z kilkoma innym grupami substancji. Choćby z ftalanami, bisfenolami czy polibromowanymi eterami difenylowymi (PBDE). Te wszystkie związki chemiczne dodaje się tworzyw sztucznych, by poprawić ich adekwatności mechaniczne albo zmniejszyć palność.

Znów mówimy tu o substancjach, które są produkowane w ogromnych ilościach i obecne w bardzo wielu produktach, więc narażenia na nie praktycznie nie da się uniknąć. Wprowadzono je na rynek, pomimo iż powodują one poważne, choć dość subtelne skutki zdrowotne. Na przykład wpływają na poziom hormonów tarczycy albo hormonów płciowych. A to, w przypadku narażenia ciężarnej matki, może negatywnie odbić się na dziecku.

Z kolei narażenie mężczyzn na ftalany łączy się z dramatycznym spadkiem ilości plemników w nasieniu, jak obserwujemy w ostatnich dekadach w wielu miejscach na świecie i wynikającą także stąd „epidemią bezpłodności”.

Nie wiedzieli czy woleli nie mówić?

I teraz, są dwie możliwości.

Pierwsza, iż kiedy wprowadzano te substancje do użytku na masową skalę, wiedziano już o tym, jaki mają wpływ na nasze zdrowie, ale się tym specjalnie nie przejęto. A druga, iż nie wiedziano, bo nie przeprowadzono odpowiednich badań. Na przykład, sprawdzono tylko toksyczność ostrą, wyszło „okej” (czyli niska toksyczność), więc dalej tematu „nie drążono”. Tak czy inaczej, przyznacie, iż zaufania do przemysłu chemicznego to nie buduje. choćby teraz, gdy już tyle na ten temat wiemy, i pojawiły się regulacje prawne (np. dotyczące ftalanów), bardzo trudno jest zmusić producentów tworzyw sztucznych do szukania bezpieczniejszych zamienników dla szkodliwych chemikaliów.

Inny przykład: choćby jeżeli pominiemy cały ten chemiczny koktajl, który dodaje się do plastiku, to sam plastik, sama matryca polimerowa, również może być zagrożeniem. Wszechobecne w naszym otoczeniu przedmioty z tworzyw sztucznych ścierają się, kruszą i powstają z nich maleńkie drobinki mikroplastiku. Te drobinki trafiają do naszych organizmów (np. drogą pokarmową), gdzie mogą się gromadzić w różnych organach.

Jak pokazują najnowsze badania – szczególnie dużo kumuluje się ich w naszym mózgu. Czy ktoś o tym wszystkim pomyślał, kiedy rozpoczęliśmy na masową skalę produkcję tworzyw sztucznych, czy ktoś to przewidział? Czy teraz, gdy to wiemy, przemysł chemiczny jest gotów do zastąpienia używanych dziś tworzyw sztucznych czymś bezpieczniejszym – np. „plastikiem” łatwo ulegającym biodegradacji? Chyba nieszczególnie, prawda?

Wiedząc choćby tylko to, co opisałem wyżej, czy naprawdę mógłbym apelować do przeciwników szczepień, używając argumentów o zaufaniu do technologii, do przemysłu? Nie mógłbym, bo sam go nie mam za grosz.

Komu zaufać?

W takim razie, dlaczego sam się szczepię? Jaka jest różnica między przemysłem tworzyw sztucznych a farmaceutycznym, skoro jednym i drugim zależy przede wszystkim na zysku?

Ano szczepię się i namawiam do tego innych przede wszystkim dlatego, iż wierzę nauce. Bo ta – mimo wielu bardzo poważnych, wewnętrznych problemów, kryzysów i ostrych ataków z zewnątrz – wciąż jest naszym najpewniejszym narzędziem do poznania i zrozumienia rzeczywistości. To dzięki nauce wiemy na przykład, jak bardzo szkodliwy jest tetraetyloołów. I to dzięki etycznym, uczciwym i społecznie zaangażowanym naukowcom, takim jak choćby amerykański epidemiolog środowiskowy i toksykolog Joel Schwartz parę dekad temu udało się wygrać batalię o wycofanie etyliny w użytku. To także nauka, a przede wszystkim trzech ludzi: Paul Crutzen, Mario Molina i Sherwood Rowland, pomogło nam dostrzec i rozwiązać problem dziury ozonowej.

Znów powiecie, iż to demagogia, bo to przecież także nauka (a konkretnie wspomniany wcześniej chemik Thomas Midgley Jr i jego współpracownicy) stworzyła zarówno problem etyliny, jak i dziury ozonowej. Jest tu jednak subtelna, acz kluczowa różnica. Należy odróżnić przemysł i naukowców, którzy dla przemysłu pracują, od tych uczonych, którzy są od biznesu i przemysłu niezależni i mogą swobodnie publikować wyniki swoich badań. Ci drudzy często pracują w państwowych instytucjach, których zadaniem jest ochrona zdrowia ludzkiego lub środowiska. Historia wprowadzanie różnych regulacji i norm środowiskowych i zdrowotnych jasno pokazuje, gdzie przebiega linia podziału, i kto jest po której stronie.

  • Czytaj także: 40 lat temu przewidział dzisiejsze problemy. I takie, które dopiero nadejdą

Jasna kontra ciemna strona nauki

Praktycznie za każdym razem, gdy badania prowadzone przez rzetelnych, niezależnych i etycznych uczonych (tak, wciąż tacy istnieją, a choćby stanowią większość) pokazywały, iż dana substancja jest szkodliwa, druga strona – ludzie pracujący dla przemysłu – starała się te wyniki podważyć i zdyskredytować. Albo twierdzić, iż jakiś związek chemiczny może faktycznie i szkodzi (nam, albo środowisku), ale zmiana stanu rzeczy byłaby zbyt trudna lub kosztowna. Dokładnie tak było z etyliną już od lat dwudziestych XX w.

Tak samo było przy wprowadzaniu norm jakości powietrza dla pyłów w USA pod koniec XX w. i w dziesiątkach innych przypadków.

I to właśnie dlatego w USA trwa dziś bezprecedensowy demontaż nauki w wykonaniu administracji Donalda Trumpa. Po części wynika to prawdopodobnie z niechęci i pogardy obecnego prezydenta USA do „akademii”, do ludzi wykształconych. Główny powód jest jednak przyziemny: Donald Trump po prostu spłaca zobowiązania wobec przemysłu, który hojnie finansował jego kampanię, a teraz chce zniesienia uciążliwych dla siebie regulacji środowiskowych. Produkcja bez oglądania się na ludzkie zdrowie jest po prostu tańsza.

To jak w końcu jest z tymi szczepionkami? Nauka mówi jasno: to bezpieczne

A czy podobnie (choć niejako w drugą stronę) nie jest w przypadku szczepionek? Czyli, czy nie jest tak, iż bezpieczeństwa szczepień dowodzą naukowcy pracujący dla „big farmy”, a cała reszta – ci niezależni od przemysłu farmaceutycznego – wykazują ich szkodliwość? Otóż nie.

Z wyjątkiem nielicznych oszustów i hochsztaplerów takich jak Andrew Wakefield, nauka – ta rzetelna i niezależna od przemysłu – mówi jasno: szczepienia są bezpieczne.

To ta sama nauka, która od dawna informuje nas o tym, iż ftalany, bisfenole, etylina i freony szkodzą nam lub środowisku w ten czy inny sposób. W dodatku leki i szczepionki są jednak chyba przed wypuszczeniem na rynek badane znacznie dokładniej, niż dodatki do tworzyw sztucznych.

Nie mam złudzeń – ta argumentacja też nie przekona osób sceptycznie nastawionych do szczepień. W końcu wszystko rozbija się o zaufanie do instytucji naukowych, autorytetów, a z tym w naszych czasach z różnych powodów – zbyt wielu, by je tu omówić – jest bardzo kiepsko. I także dlatego przekonanie antyszczepionkowców jest bardzo trudne. Wracamy więc do punktu wyjścia i problemu braku zaufania.

Sam pracuję w nauce (zajmuję się matematycznymi modelami reakcji chemicznych) i mam pewne pojęcie o tym, jak nauka działa, wiem też coś nie coś o jej silnych i słabych stronach. I pewnie dlatego właśnie ufam wynikom badań, pokazujących, iż szczepionki są bezpieczne, a ewentualne skutki uboczne i możliwe powikłania są znacznie, znacznie mniejsze niż krzywda, jaką mogą zrobić nam choroby zakaźne. I właśnie dlatego szczepię siebie i swoje dziecko – na co tylko się da.

Jednak mogę zrozumieć ludzi, którzy do szczepień nastawieni są wrogo lub choćby nieufnie. Mylą się oni co do faktów, i to bardzo poważnie, a przez to podejmują błędne decyzje, narażając siebie i dzieci na bardzo poważne szkody zdrowotne. Jednak co do zasady, w pewnym istotnym sensie niestety mają dużo racji. Mamy przecież wiele dobrych powodów, by nie wierzyć w bezpieczeństwo produktów, które dostarcza nam przemysł bardzo bliski przemysłowi farmaceutycznemu.

Zdjęcie tytułowe: shutterstock/PanuShot

Idź do oryginalnego materiału