Dwie sytuacje
Pierwsza: w marcu tego roku Kamila Biedrzycka i Mirosław Oczkoś, prowadzący w "Super Expressie" program "Nocna zmiana" i komentujący w nim wydarzenia polityczne, zażartowali sobie z kandydata PiS na prezydenta, który na jednym ze spotkań dostał w prezencie obraz Matki Boskiej z autografem.
Dziennikarze zakpili, iż Matka Boska nie mogła złożyć autografu na tym "dziele" i pytali, czy w takim razie "dzieciątko też odbiło tam stópkę".
Z tego powodu Maciej Świrski, szef KRRiT, nałożył na "Super Express" 100 tysięcy złotych kary.
Druga sytuacja: kilka dni temu w debacie kandydatów na prezydenta organizowanej także przez "Super Express" Grzegorz Braun skrytykował Rafała Trzaskowskiego za udział w uroczystości 82. rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim i za "oflagowanie się żydowskim żonkilem, tym znakiem hańby i podległości", a Sławomira Mentzena zapytał, czy widzi w Polsce "problem judaizacji".
Słusznie te jego słowa Magdalena Bielat nazwała "antysemickim ściekiem", słusznie ostro sprzeciwił się im Rafał Trzaskowski i słusznie sprawą tą zajęła się prokuratura, badając, czy słowa Brauna były publicznym znieważeniem grupy ludności Żydowskiej z powodu jej przynależności narodowej i publicznym nawoływaniem do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych i wyznaniowych.
Zapewne prokuratura bierze pod uwagę naruszenie między innymi artykułu 256 kodeksu karnego, zgodnie z którym kara do trzech lat więzienia grozi osobie, która publicznie propaguje nazistowski, komunistyczny, faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość.
Zestawienie tych dwóch sytuacji pokazuje głęboką i niepokojącą nierównowagę w traktowaniu wolności słowa w Polsce: z jednej strony absurdalnie surowo karze się dziennikarzy za satyryczny komentarz, do którego mieli pełne prawo, z drugiej zaś toleruje jawnie nienawistne i przerażające wypowiedzi wpływowego polityka.
Piszę "toleruje", bo mimo iż prokuratura "bada" tę sprawę to jeszcze nic nie znaczy, bo w świetle przepisów polskiego prawa prokuratura ma obowiązek z urzędu przyjrzeć się każdej sprawie, w której ktoś złożył doniesienie.
Nie oznacza to, iż Braun poniesie jakiekolwiek konsekwencje swoich czynów. Przypomnę, iż prokuratura od dawna "bada" też kilka jego innych zachowań, w tym aktów przemocy i do dziś włos mu z głowy nie spadł.
Ta sama Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji tak gorliwa w kneblowaniu dziennikarzy, choć miała obowiązek ostro zareagować w tej sytuacji – milczy. A jej szef, Maciej Świrski pytany o antysemickie słowa Brauna mówi: "Nie słyszałem".
Przypominam, iż zgodnie z Konstytucją Krajowa Rada i jej przewodniczący mają obowiązek ustać na straży interesu publicznego w polskiej radiofonii i telewizji, w polskich mediach. Świrski nie stoi, co jest jednym z powodów, dla których Koalicja 15 października chce go, moim zdaniem słusznie, postawić przed Trybunałem Stanu.
Najbardziej jestem jednak przerażona i oburzona kompletnym brakiem reakcji na słowa Brauna ze strony zarówno dziennikarzy moderujących debatę, jak i jej organizatorów. Moim zdaniem dziennikarze powinni byli natychmiast ją przerwać i wyprosić Brauna ze studia od razu jasno wyjaśniając opinii publicznej, dlaczego to robią – tłumacząc, iż takie postawy i poglądy nie będą uwiarygadniane przez to medium.
A organizatorzy powinni zaraz po jej zakończeniu wydać stosowne oświadczenie nie tylko potępiając zachowanie polityka, ale też jasno mówiące, iż takie zachowania nie będą tolerowane, a politycy zachowujący się w ten sposób zapraszani.
Milczenie dziennikarzy uwiarygodniło nienawistną, podżegającą do nienawiści i dyskryminującą wypowiedź Brauna jako uprawniony i całkowicie normalny, dopuszczalny pogląd w debacie publicznej i milczenie to przyczyniło się do przekroczenia kolejnej bardzo niepokojącej granicy w polskiej debacie publicznej – pokazało, iż przemoc i nienawiść mogą być sposobem wyrażania swoich poglądów, a także iż nienawiść i dyskryminacja są poglądami – co oczywiście jest nieprawdą.
I tak okazało się, iż mamy w Polsce głęboki kryzys demokratycznych wartości takich jak wolność słowa, równość wobec prawa i odpowiedzialność za słowo i kryzys instytucji publicznych. Okazało się też, iż kryzys ten jest spowodowany świadomym graniem nie tylko polityków, ale i niektórych dziennikarzy na tworzenie społeczeństwa pełnego lęków i napięć, podziałów i wzajemnej nienawiści.
Nie muszę wam mówić, iż sprzyja to powrotowi do władzy autokratów i sprzymierzeńców Putina i może się skończyć rozpadem społeczeństwa, wojną domową, która zresztą w pewnej formie już w Polsce trwa, a w dalszej przyszłości wyjściem Polski z UE i włączeniem nas jako kraju do strefy wpływów Kremla.
Jak się okazuje, nie tylko polityka i instytucje publiczne, ale i dziennikarstwo wymaga w Polsce głębokiej reformy.