Jeszcze w 2016 roku Krzysztof Stanowski z powagą recenzował Prawo i Sprawiedliwość, wytykając mu nadużywanie hasła „wola narodu” i przypominając, iż PiS zdobył tylko 37,5% głosów. Twierdził wtedy, iż państwo jest podzielone, a partia Jarosława Kaczyńskiego powinna trzymać się konstytucji, bo nie ma mandatu do rewolucji. Brzmiało to wszystko jak manifest przyzwoitego, bezkompromisowego komentatora.
„To też jest naród” — pisał, mając na myśli wyborców opozycji. „PiS wygrał wyraźnie, ale też bez przesady” — dodawał z mentorskim tonem. Z tonu wynikało, iż władza powinna się opamiętać, a dziennikarz będzie jej patrzył na ręce. I patrzył… aż spojrzał na wyciągnięty czek. Bo później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ten sam Stanowski z dnia na dzień przestał dostrzegać problem w politycznych ingerencjach, a zaczął widzieć w Orlenie i spółkach skarbu państwa wspaniałych partnerów biznesowych. Zbiegło się to dziwnym trafem z milionami złotych, które państwowe koncerny pompowały w jego projekty medialne.
Czy to „ewolucja poglądów”? A może po prostu kurs walutowy na linii „zasady – faktura VAT”? Trudno powiedzieć, choć faktem jest, iż tam, gdzie w 2016 roku widział niebezpieczny populizm, potem nie widział nic. Kiedyś ostrzegał, iż PiS nie ma prawa mówić w imieniu całego narodu. Dziś sam powtarza partyjne slogany jak z telewizyjnego autopromocyjnego spotu. Widać „naród” to pojęcie względne — raz to obywatele, raz to grupa decydentów, która decyduje, ile z państwowej kasy trafi do twojej firmy.
Historia Stanowskiego to podręcznikowy przykład, jak z buntownika wobec władzy można się sprzedać. Wystarczy trochę cierpliwości, kilka intratnych umów i… nagle już nie trzeba przypominać o konstytucji, bo na stole leży umowa sponsorska.