„Koncentrujemy się na sferze programowej” – zapewnia Tobiasz Bocheński, europoseł PiS. Gdyby ktoś naprawdę wierzył w te słowa, mógłby pomyśleć, iż oto mamy do czynienia z politykiem wizjonerem, który ślęczy nocami nad ustawami, pochylony nad losem polskiej gospodarki czy edukacji. Problem w tym, iż każdy, kto choć raz słyszał Bocheńskiego, wie, iż to tylko dekoracja. Puste hasło, które ma przykryć najprostszy fakt: w PiS liczy się tylko to, żeby dalej siedzieć przy władzy.
Polityk mówi o „sztuce kompromisu” i „negocjacjach”, jakby zdradzał jakiś sekret wielkiej dyplomacji. Ale w praktyce to nic innego, jak chłodna kalkulacja: ilu posłów trzeba przeciągnąć, kogo wciągnąć do koalicji, żeby się zgadzało w Excelu. Reszta? Detale. Program – jak sam zdradza – można sobie dopisać później.
Najbardziej uderzające w jego wypowiedziach jest to, iż Bocheński potrafi w jednym zdaniu obnażyć własną hipokryzję. Z wyższością mówi o opozycji: „Oni wszyscy są razem, bo nienawidzą PiS-u. (…) Są w stanie zrobić wszystko, najbardziej absurdalne rzeczy po to, żeby utrzymać się u władzy i u stołków”. Brzmi znajomo? Owszem – dokładnie tak można by opisać PiS. Tyle iż tam to już nie absurd, a „sztuka politycznego kompromisu”.
Europoseł próbuje też bagatelizować pytania o ewentualną koalicję z Konfederacją. „Jakbyśmy wszyscy się ze sobą zgadzali, to byśmy sobie jedną dużą partię zrobili, byłoby miło i byśmy sobie z ‘dzióbków spijali’” – mówi z uśmiechem. To ma być dowcip, ale w rzeczywistości to smutna diagnoza polskiej polityki. Oto przedstawiciel partii rządzącej, który publicznie przyznaje, iż różnice programowe to w zasadzie formalność. Najważniejsze, żeby było „miło” – czyli żeby można było dogadać się na zapleczu i przez cały czas korzystać z dobrodziejstw władzy.
Bocheński lubi przedstawiać PiS jako ugrupowanie ideowe, w przeciwieństwie do „bezprogramowej” opozycji. „Po prawej stronie różnice są programowe” – tłumaczy. Tylko iż chwilę później nie wyklucza rozmów z partią, którą sam nazywa „agresywną” i „krytycznie nastawioną do rządów PiS”. To tak, jakby ktoś deklarował miłość do zdrowego stylu życia, a jednocześnie rozważał sponsoring od producenta fast foodów.
Ironia polega na tym, iż Bocheński próbuje przekonać wyborców, iż PiS to bastion powagi i idei, podczas gdy jego własne słowa brzmią jak instrukcja obsługi politycznego targowiska. „Wyborcy będą nas rozliczać z naszych umiejętności negocjacyjnych” – mówi z dumą. Czyli: drogi obywatelu, nie oceniaj nas po tym, co robimy dla ciebie. Oceniaj, jak sprytnie potrafimy się dogadać z kimkolwiek, kto da nam większość. To nie jest program, to polityczny stand-up.
Jeszcze zabawniejsze stają się jego próby udowadniania, iż PiS nie jest jak reszta. Opozycja? „Są w stanie zrobić wszystko, żeby utrzymać się przy władzy”. A PiS? No cóż, PiS robi dokładnie to samo, ale z poważną miną i kazaniem o „ideach”. To trochę jak złodziej, który tłumaczy w sądzie, iż przecież nie kradł dla siebie, tylko „w imię wyższych wartości”.
Bocheński chciałby uchodzić za polityka, który wie, dokąd prowadzi Polskę. Tymczasem coraz częściej brzmi jak cyniczny menedżer partyjnego interesu, który w kółko powtarza te same formułki o „programie” i „pracy”. Za tymi frazesami nie kryje się nic poza jednym celem: władzą. Władzą za wszelką cenę.
PiS przez lata budował narrację o „obronie zwykłych Polaków”. Dziś choćby własnymi słowami demaskuje, iż chodzi o obronę stołków. Tobiasz Bocheński jest tego najlepszym przykładem – mówi głośno to, co jego koledzy zwykle chowają między wierszami. I może za to powinniśmy mu być wdzięczni. Bo w końcu ktoś otwarcie przyznał, iż w PiS program nie ma żadnego znaczenia.