Polska polityka zna wiele przykładów rozdawania pustych obietnic. Ale to, co od pierwszych tygodni prezydentury robi Karol Nawrocki, zaczyna niepokoić choćby jego własne zaplecze.
Coraz częściej mówi się, iż w PiS rośnie niechęć wobec festiwalu obietnic, które głowa państwa składa niemal na każdym spotkaniu z obywatelami. Powód jest prosty: to nie Nawrocki będzie musiał ich dotrzymać, tylko rząd i partia. A polityczne rachunki wystawione za niespełnione deklaracje mogą być dla PiS wyjątkowo kosztowne.
Na spotkaniach w mniejszych miejscowościach prezydent pojawia się niczym showman. Jest selfie z mieszkańcami, są wielkie słowa o „wielkiej i silnej Polsce”, o jedności narodu, o „dziedzictwie, które inspiruje do wielkich czynów”. Publiczność bije brawo, media społecznościowe wypełniają się zdjęciami, a prezydent wychodzi z poczuciem, iż spełnia oczekiwania ludzi. Problem w tym, iż za deklaracjami nie idzie żadna odpowiedzialność.
„Musimy być razem”, „Polska musi być wielka i silna” – takie frazy brzmią efektownie, ale nie mówią nic o tym, co adekwatnie zostanie zrobione. A kiedy pojawiają się bardziej konkretne obietnice – dotyczące inwestycji, wsparcia regionów czy poprawy warunków życia – to nie prezydent, ale rząd PiS zostaje z nimi utożsamiony. W oczach wyborców to właśnie partia ma realne narzędzia, by przekuć słowa w czyny.
I tu zaczyna się problem. Bo nikt nie będzie rozliczał Karola Nawrockiego z tego, co mówił w Janowie Lubelskim czy Godziszowie. Rozliczony zostanie PiS. jeżeli obietnice nie zostaną spełnione – to partia usłyszy zarzut, iż zawiodła. jeżeli uda się je zrealizować – chwała spłynie na prezydenta. Bilans jest więc prosty: zyski PR-owe dla Nawrockiego, koszty polityczne dla PiS.
Niechęć wobec tej sytuacji rośnie, bo w PiS doskonale zdają sobie sprawę, jaką cenę płaci się za nadmiar obietnic. Historia partii uczy, iż każde „damy radę”, „trzynastki i czternastki”, każde nowe programy społeczne przynoszą krótkotrwały efekt entuzjazmu, ale w dłuższej perspektywie rodzą falę rozczarowania i roszczeń. Obywatele zapamiętują to, co usłyszeli. A potem pytają: gdzie to wszystko jest?
Nawrocki zdaje się tym nie przejmować. Wchodzi w rolę trybuna ludowego, który rozdaje nadzieję na prawo i lewo. Ale w realnej polityce nadmiar nadziei kończy się frustracją. I to nie frustracją wobec osoby, która obiecała, tylko wobec tych, którzy odpowiadają za rządzenie.
Dlatego w partii coraz głośniej mówi się o tym, iż prezydent gra na własne konto. Nie myśli o ciężarze, jaki nakłada na PiS. A przecież partia i tak ma na głowie trudne zadania: utrzymanie stabilności finansów państwa, gaszenie konfliktów społecznych, balansowanie między oczekiwaniami Brukseli a własnym elektoratem. W takiej sytuacji dorzucanie kolejnych obietnic – bez pokrycia w budżecie – staje się obciążeniem, którego nikt nie chce dźwigać.
Krytycy w samym PiS zwracają uwagę, iż prezydent nie rozumie podstawowej zasady: polityk partii rządzącej powinien grać zespołowo. Tymczasem Nawrocki działa tak, jakby liczyło się tylko jego własne poparcie. To klasyczny konflikt interesów – wizerunek prezydenta budowany jest kosztem partii, która go wspiera.
Nie bez powodu mówi się, iż w polityce najgorsze nie są porażki przeciwników, ale ciosy zadawane przez sojuszników. Nawrocki, wbrew pozorom, nie wzmacnia PiS, ale go osłabia. Jego festiwal obietnic to nic innego jak tykająca bomba, której odłamki mogą uderzyć w sam rdzeń partii.
Czy PiS zdecyduje się temperować zapędy prezydenta? Trudno powiedzieć. Zbyt ostre wystąpienie przeciwko własnej głowie państwa mogłoby zostać odczytane jako wewnętrzna wojna. Ale milczenie oznacza zgodę na sytuację, w której to partia płaci rachunek za cudze słowa.
Dlatego coraz częściej można odnieść wrażenie, iż w kuluarach PiS-u narasta świadomość: Karol Nawrocki nie jest politykiem, który pomoże partii przetrwać trudne czasy. Wręcz przeciwnie – może stać się obciążeniem, które przyspieszy jej osłabienie.
Bo jeżeli prawdą jest stare powiedzenie, iż „nikt ci tyle nie da, ile polityk ci obieca”, to dziś z równą pewnością można dodać: nikt ci tyle nie obieca, ile obieca ci Nawrocki. A potem ktoś inny – w tym wypadku PiS – musi tłumaczyć się z tego, dlaczego obietnice nie zostały spełnione.