Eko-iluzje za grube pieniądze

9 godzin temu

Żyjemy w czasach, kiedy „eko” stało się nie tylko przedrostkiem wskazującym na troskę o Ziemię, ale też całkiem sprawnym marketingowym wytrychem i, nie ukrywajmy, pewnym statusem. Widzimy to na każdym kroku: od lśniących, elektrycznych SUV-ów po organiczne batony w biodegradowalnych opakowaniach. I wszystko to pięknie wygląda, pachnie „zieloną” ideologią i, co tu kryć, często słono kosztuje. Ale czy za tą fasadą nowoczesnej ekologii zawsze kryje się realna troska o planetę? Czy może głównie sposób na podreperowanie sumienia i podniesienie własnej wartości?

Weźmy na przykład wspomniany elektryczny bolid, cichutko sunący po miejskich arteriach. Jego właściciel z dumą podkreśla zeroemisyjność podczas jazdy. I słusznie. jeżeli przy jego wyborze kierował się dbałością o środowisko, to czy wiedział, skąd pochodzą rzadkie metale użyte do produkcji baterii? Ile energii i wody pochłonął proces ich wydobycia i przetworzenia? A co stanie się z tymi bateriami, gdy ich żywot dobiegnie końca?

Co naprawdę kryje się za produktami „eko” i „bio”

Transformacja w kierunku elektromobilności jest ważna, ale wydobycie surowców do baterii wiąże się z poważnymi konsekwencjami środowiskowymi i społecznymi: dewastacją krajobrazu, zanieczyszczeniem wód, wysokim zużyciem energii i często nieetycznymi warunkami pracy.

„Zielona” przyszłość w bogatszych krajach nie może być budowana kosztem degradacji środowiska w innych miejscach.

Podobnie rzecz ma się z ekologiczną żywnością. Półki supermarketów uginają się od organicznych mango z Indii czy Peru, eko-komosy ryżowej z Wietnamu i Sri Lanki, czy nasion chia z Paragwaju. Chwała producentom za dbałość o metody uprawy bez chemii. Ale zanim te dobra dotarły na nasz stół, musiały przebyć tysiące kilometrów na pokładach statków, samolotów i ciężarówek, generując przy tym niemały ślad węglowy. Czy nie byłoby bardziej „eko” sięgnąć po jabłko od lokalnego sadownika, choćby jeżeli nie ma certyfikatu „bio”, ale za to rosło za rogiem i nie wymagało gigantycznej logistycznej operacji, by do nas dotrzeć?

To trochę jak z kupowaniem designerskich ubrań „fair trade” z drugiego końca świata – intencje są szlachetne, ale logistyka pozostawia pewien ekologiczny dysonans.

A co z wszechobecnymi „eko” gadżetami? Bambusowe sztućce czy szczoteczki do zębów, które są sprowadzane z daleka, co generuje zanieczyszczenia środowiska, metalowe słomki, które trzeba myć starannie pod bieżącą wodą, czy pozornie ekologiczne ładowarki solarne do telefonów, które kryją w sobie wysoki koszt środowiskowy związany z energochłonną produkcją paneli, ich niską efektywnością oraz problematyczną utylizacją toksycznych komponentów po krótkiej żywotności. Czy naprawdę ratują planetę, czy raczej zaspokajają naszą potrzebę posiadania „zielonego” atrybutu?

Jak na poważnie chronić zasoby Ziemi

Czasem mam wrażenie, iż zamieniamy jeden problem na inny, tylko w bardziej „eleganckim” opakowaniu. To trochę jak z dietą cud – obiecują spektakularne efekty bez wysiłku, a w rezultacie zostawiają nas z pustym portfelem i frustracją.

Nie chodzi tu o to, by dyskredytować osiągnięcia nauki, ale warto wiedzieć, iż zmiana starej technologii na nową nie jest ostateczną odpowiedzią na problemy ekologiczne.

Niech to zobrazuje kilka przykładów:

Intensywna uprawa biopaliw z monokultur: choć spalanie biopaliw może emitować mniej gazów cieplarnianych niż paliwa kopalne, zakładanie wielkoobszarowych monokultur pod biopaliwa prowadzi do wylesiania, utraty bioróżnorodności, wyjałowienia gleby i zwiększonego zużycia wody oraz nawozów.

Masowa produkcja odzieży z recyklowanych tworzyw sztucznych (np. poliestru z butelek): chociaż recykling butelek PET brzmi dobrze, przekształcanie go w tkaniny często wiąże się z uwalnianiem mikroplastiku podczas prania, który potem zanieczyszcza rzeki i morza. Ponadto, sam proces produkcji tkanin z recyklingu przez cały czas wymaga energii i chemikaliów, a trwałość takiej odzieży bywa niższa, co generuje więcej odpadów w dłuższej perspektywie.

Promowanie ekoturystyki masowej w dziewiczych rejonach: idea podróżowania z poszanowaniem natury jest szczytna, ale masowy napływ turystów, choćby tych ekoświadomych, do wrażliwych ekosystemów (np. rafy koralowe, małe wyspy) może prowadzić do zniszczenia siedlisk, zanieczyszczenia, zakłócenia lokalnej fauny i flory oraz komercjalizacji lokalnej kultury, co w efekcie podważa ideę ochrony tych miejsc.

W kontraście do tej „glamour” ekologii stoi często niedoceniany świat prostych rozwiązań. Babcia, która ceruje dziurawe swetry zamiast kupować nowe. Dziadek, który odkupuje od kolegi stary rower, zamiast kupić nowy ze sklepu. Sąsiad, który uprawia warzywa w swoim ogródku, podlewając je deszczówką. To nie są działania opatrzone etykietką „eko”, nie są promowane w reklamach i nie generują zysków producentom wmawiającym klientom, iż co sezon muszą wymienić garderobę, co rok czy dwa kupić nowy model telefonu czy telewizora, mieć jeszcze bardziej nowoczesną eko-lodówkę.

Kto więc jest bardziej „eko” – człowiek z kawą na wynos w biodegradowalnym jednorazowym kubku, jeżdżący wszędzie elektrycznym autem z bateriami ładowanymi prądem z wielkich elektrowni, raczej mało ekologicznych, czy mniej trendy osoba, która pije miętę z filiżanki i chodzi na pieszo na lokalny rynek po warzywa od rolnika z sąsiedniej wsi, a zepsuty toster oddaje do naprawy zamiast wyrzucać? I może to właśnie ci ludzie, żyjący z dala od marketingowych trików, w swojej codziennej, nieefektownej trosce o otoczenie, są prawdziwymi bohaterami naszej planety? Bez fanfar i lajków, żyjąc oszczędnie.

Odpowiedź, jak to zwykle bywa, nie jest prosta i nie chodzi o to, by demonizować nowoczesne technologie czy dyskredytować wysiłki tych, których stać na eko-luksusy.

Chodzi raczej o zwrócenie uwagi na pewną iluzoryczność i powierzchowność niektórych takich zachowań. Często skupiamy się na widocznych gestach, które dobrze wyglądają, zapominając o głębszych konsekwencjach tych wyborów i o bardziej fundamentalnych zasadach zrównoważonego życia.

Ekologiczne zachowania to nie tylko kupowanie drogich produktów z „zielonym” certyfikatem. To przede wszystkim zmiana mentalności, ograniczenie konsumpcji, dawanie drugiego życia przedmiotom, wybieranie lokalnych i sezonowych produktów, minimalizowanie odpadów i szanowanie zasobów. To często wymaga więcej wysiłku i mniej „glamouru”, ale za to przynosi realne korzyści naszej planecie.

Ironią losu jest, iż choćby gorliwe poszukiwanie w sieci informacji (np. na temat zrównoważonego rozwoju) powoduje negatywne dla środowiska skutki. Każde zapytanie do wyszukiwarki uruchamia potężną infrastrukturę serwerów, które zużywają ogromne ilości energii elektrycznej do działania i chłodzenia. Przesyłanie danych między naszymi urządzeniami a tymi serwerami również generuje zużycie energii. Więc w pewnym sensie, chcąc zgłębić tajniki zrównoważonego życia online, przyczyniamy się do dalszego zużycia zasobów planety. choćby pisanie tego felietonu odcisnęło swoje mikroskopijne piętno na środowisku.

Co dalej?

Czy odpowiedzią na ekologiczny kryzys są eko-produkty i technologie? Na pewno tak, ale to nie rozwiąże w całości problemów, jeżeli konsumpcja i poziom życia będą rosły w takim tempie jak obecnie.

Może powrót do prostszego życia, do kupowania tylko niezbędnych rzeczy, do zwracania uwagi, skąd pochodzą produkty i jaki mają cykl życia, do ograniczenia podróży to faktyczne rozwiązanie?

Pamiętajmy, mamy prawo tu być i korzystać z zasobów Ziemi, a wpływu nie da się ograniczyć całkowicie. Jednak, jeżeli czyste środowisko leży nam na sercu, warto głębiej zastanowić się nad codziennymi wyborami. Niech etykieta „eko” nie będzie jedynym kryterium – patrzmy na konsekwencje naszych decyzji. Jak traperzy pakujący się na daleką wyprawę, wybierzmy najpierw to, co wydaje nam się niezbędne, a potem zredukujmy nasz ekologiczny bagaż o połowę. Zastanówmy się, czy dany zakup lub daleka podróż są naprawdę konieczne, a następnie odważmy się z nich zrezygnować lub je ograniczyć. Dopiero wtedy nasza troska o Ziemię stanie się bardziej realna.

Idź do oryginalnego materiału