Wybieramy prezydenta. Czyli kogo? Personalnie z grubsza wiadomo, ale w ciszy wyborczej mówić o tym niepodobna. Warto jednak zastanowić się szerzej nad tym wątkiem w kontekście tego jaką władzę będzie miał do dyspozycji nowy prezydent i skąd się ona wzięła.
Prezydentura to rzecz w polskim ustroju względnie nowa, ma bowiem kilka ponad sto lat, a co to dla państwa? Urząd pojawił się w Polsce w konstytucji marcowej, a pierwsze wybory prezydenckie odbyły się w 1922 r. Wcześniej, od odzyskania przez Polskę niepodległości, głową państwa był jego naczelnik, Józef Piłsudski. Piłsudski, którego współcześnie wszyscy-może poza ludowcami- wielbią jako męża stanu miał do demokracji dość jednoznaczny stosunek. Generalnie, nie był jej admiratorem. Inaczej twórcy konstytucji z 1921 r. Im akurat udało się stworzyć bardzo wyważony ustrój parlamentarno-gabinetowy z silną pozycją rządu i Sejmu. Jednak wybierany przez Zgromadzenie Narodowe prezydent nie miał zbyt wielu kompetencji świadczących o jego sile. Było to oczywiście widoczne pozdrowienie większości sejmowej dla Piłsudskiego, którego ewentualnej dyktatury ta większość się obawiała. Piłsudski zrewanżował się recenzją pierwszej ustawy zasadniczej w dziejach II RP nazywając ją „konstytutą-prostytutą” oraz wycofaniem się z życia publicznego.
Zanim jednak to ostatnie się wydarzyło w Polsce doszło już do podwójnych wyborów prezydenckich, obu w grudniu 1922 r. Pierwszy polski prezydent Gabriel Narutowicz przeżył na stanowisku 5 dni i zginął od kuli zamachowca, który uznał, iż prezydentem Polski nie może być człowiek wybrany z udziałem głosów mniejszości narodowych. Nową głową państwa został Stanisław Wojciechowski, który choć podobnie jak Piłsudski politycznie wywodził się z niepodległościowej lewicy, nie znalazł z byłym naczelnikiem państwa wspólnego języka. Niespełna trzy lata po swoim odejściu na polityczną emeryturę Piłsudski powrócił z niej, w zamachu majowym realizując swój plan odejścia przez Polskę od demokracji parlamentarno-gabinetowej.
Urząd prezydenta nie zniknął jednak z polskiego ustroju, zyskał tylko nowe kompetencje, a u steru rządów pojawił się absolutnie oddany Piłsudskiemu Ignacy Mościcki. Póki Piłsudski żył pozycja polityczna Mościckiego nie była wysoka. Często sprowadzano ją do słów słynnej przedwojennej rymowanki zaczynająca się: „Tyle znacy co Ignacy”. A odpowiedź na to ile zdaniem ówczesnych obserwatorów znaczyła pozycja prezydenta porównywała ją do odpadowych produktów procesu trawienia.
Pozycja Mościckiego wzrosła niepomiernie wraz ze zmianą konstytucji, która nastąpiła kilkanaście dni przed śmiercią Józefa Piłsudskiego. Prezydent w konstytucji kwietniowej był podmiotem, który decydował o wszystkim i nie ponosił żadnej odpowiedzialności, bo jedyna, którą miał była odpowiedzialnością przed Bogiem i historią. Jak wielki to gatunek odpowiedzialności możecie Państwo sprawdzić wyobrażając sobie, iż za sposób wykonywania obowiązków służbowych odpowiadacie od dziś nie przed szefem, ale właśnie przed Bogiem i historią. Komfortowe, dlatego dla własnego bezpieczeństwa proszę się nie wczuwać. Prezydent, który mógł zrobić prawie wszystko, ale nie odpowiadał prawie za nic był wybierany na siedmioletnią kadencję przez Zgromadzenie Elektorów, jednak w praktyce do takich wyborów nigdy nie doszło, bowiem w 1939 r. wybuchła II Wojna Światowa.
Przed odrodzeniem się demokratycznej Polski mieliśmy kilka wariacji na temat prezydentury. Krótko prezydentem powojennej Polski był Bolesław Bierut, na emigracji prezydent na uchodźstwie nie miał żadnej realnej władzy, ale i tak środowiska emigracyjne mocno się poróżniły, bowiem drugi prezydent na uchodźstwie, August Zalewski, nie zrzekł się swojej funkcji z końcem kadencji, choćby jeżeli nie wiązała się ona ze sprawowaniem władzy. W 1952 r. przyjęliśmy natomiast konstytucję, w której koncepcja kolegialnej głowy państwa została całkowicie przejęta z radzieckiego systemu rządów. Tak powstała Rada Państwa, marionetkowy twór, zamiast którego rządziło kierownictwo partii komunistycznej na czele z jej szefem, czyli pierwszym sekretarzem. Najczęściej byli to ludzie, którzy byli co najwyżej posłami, jednak w formalnych strukturach władzy nie zasiadali wcale. Nieformalne kierownictwo państwowe ulokowane poza formalnymi strukturami władzy, a przez to nie ponoszące odpowiedzialności za podejmowane decyzje, no, bo kto miałby niby słuchać szeregowego posła. Przypomina to Państwu coś? Bo niektórym żoliborzanom przypomina i choćby próbowali to wdrożyć we współczesnym państwie.
Polska prezydentura odrodziła się po porozumieniach Okrągłego Stołu w 1989 r. jako byt silny, sprawujący pieczę nad wojskiem, bezpieczeństwem i sprawami zagranicznymi. Prezydent miał być wybierany przez Zgromadzenie Narodowe na sześcioletnią kadencję. Cały pomysł na silną prezydenturę wywodził się po prostu z tego, iż komuniści widzieli jako tego prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego i udało im się do tego doprowadzić. Jaruzelski był prezydentem przez półtora roku, w trakcie którego zdecydowano o wprowadzeniu wyborów powszechnych, a po rezygnacji generała na prezydenta wybrano Lecha Wałęsę. Co ciekawe, lider obozu demokratycznego wcale nie marzył o zdjęciu z niego kompetencji silnego prezydenta. Nie protestował choćby przeciw propozycjom ich wzmocnienia. Jednak w tym samym czasie pozycja sił postsolidarnościowych słabła, a w kolejnych wyborach, w 1993 r., postkomuniści z SLD i PSL zdobyli w Sejmie ok 2/3 mandatów i pracując nad nową konstytucją, postanowili osłabiać w niej pozycję prezydenta, którym był wówczas Wałęsa. Cały kłopot w tym, iż w wyborach prezydenckich z 1995 r. Polacy zamiast Wałęsy wybrali wywodzącego się z SLD Aleksander Kwaśniewskiego. Samo zaś SLD prawie natychmiast przestało uznawać, iż prezydent ma za dużo władzy. Nie dodawano mu już jednak więcej uprawnień i w ten sposób powstała prezydentura którą znamy dziś.
Prezydent ma inicjatywę ustawodawczą, ale jeżeli nie ma za sobą większości z tego samego obozu politycznego pewnie jej skutecznie nie przeprowadzi. Może inicjować referenda i zmiany w konstytucji, ale również i tu, gdy nie współpracuje z nim parlament, nic z nich nie wyjdzie. Nie potrzebuje natomiast żadnych współpracowników po to, by zawetować ustawę, czy odesłać ją do Trybunału Konstytucyjnego, czym może skutecznie zablokować proces legislacyjny. Nie musi przyjmować dymisji ministrów, wysyłać ambasadorów, może upierać się przy kandydaturze konkretnego człowieka na stanowisko prezesa NBP, potwierdzać odrzucenia rocznego sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, co z kolei otwiera drogę do odwołania tej ostatniej. Słowem, zaniechanie konsekwentnej zmiany pozycji prezydenta sprawiło, iż sam może zbudować niewiele, ale każdej większości parlamentarnej, za którą nie przepada może zepsuć prawie wszystko.
Można więc powiedzieć, iż na warunki polskie jest to prezydentura skrojona idealnie- samemu nie zyskać, ale drugiemu też nie dać. Tylko czy naprawdę co pięć lat trzeba wyciągać drugi rząd kandydatów, ich brudy, niedostatki intelektualne i etyczne, by wybierać hamulcowego w państwie? Najwyraźniej tak, chyba, iż w końcu kiedyś wybierzemy takiego, który swoimi dezintegrującymi działaniami nie tyle przyhamuje ustrój, ale całkiem go rozbije. Wówczas nie potrzebna będzie redefinicja polskiej prezydentury, ale całego ustroju. Cóż, chyba wszystko przed nami.
Jakub Olech, politolog, wykładowca akademicki, krakowianin z importu, obserwator (bliższy) i uczestnik (dalszy) życia miasta i regionu.