Bieleń: Rewizjonizm Trumpa

myslpolska.info 10 godzin temu

Koniec „zimnej wojny” przed ćwierćwieczem wywołał swoistą euforię wśród przywódców politycznych Wschodu i Zachodu, iż odtąd ich państwa, niezależnie od rangi i wagi, pozostaną już na zawsze suwerenne i niezależne.

Na fali liberalnej ideologizacji „o końcu historii” zaczęło się powszechne samooszukiwanie się, dające komfort „bezpieczeństwa moralnego”. Dopiero z dzisiejszej perspektywy widać, jak błędne było to przekonanie.

Na tle tego komfortu przywódcy mocarstwa zwycięskiego w „zimnej wojnie” bardzo łatwo uwierzyli w podarowany im przez historię „przywilej hegemonii”. Oparto go na idealistycznym i naiwnym przekonaniu o depolaryzacji systemu międzynarodowego, co miało oznaczać zanik rywalizacji międzymocarstwowej na tle sprzeczności ideologicznych. gwałtownie okazało się, iż budowanie „demokracji bez granic” i „porządku opartego na zasadach” jest niezwykle kosztowne i konfliktogenne, a w strukturze systemu międzynarodowego miejsce jednych potęg zajmują inne, sprzeciwiając się nadrzędności Stanów Zjednoczonych i ich projektom. Globalne zarządzanie z Waszyngtonu stało się niespełnialnym urojeniem.

Wiara w trwałą unipolaryzację systemu międzynarodowego doprowadziła niestety do uwiądu funkcjonalności obowiązujących dotąd reguł gry oraz instytucji międzynarodowych. Karta Narodów Zjednoczonych straciła na znaczeniu, gdy zaczęto ją interpretować nie w duchu rozwiązywania sprzeczności i zapobiegania konfliktom, ale dla uzasadniania racji najsilniejszego mocarstwa. Podobnie stało się z takimi instytucjami, jak Światowa Organizacja Handlu czy Międzynarodowy Trybunał Karny, które uznano za szkodliwe dla interesów USA. Najbardziej wymownym przykładem jest praktyczny zanik aktywności politycznej Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie.

Zanikły też dobre praktyki dyplomacji wielostronnej, oparte na powściągliwości i poufności w komunikacji międzymocarstwowej. Dorobek pokojowego współistnienia został w dużej mierze roztrwoniony, a miejsce roztropnych i odpowiedzialnych przywódców politycznych zajęli ludzie nieprzewidywalni i niekompetentni. Swoją dezynwolturą i niefrasobliwością decyzyjną raczej prowokują napięcia w stosunkach międzynarodowych, zamiast działać na rzecz ich wygaszania.

Zachodniocentryczny model ładu międzynarodowego załamał się w wyniku kryzysu finansowego z 2008 roku. Swój udział w jego degradacji miała pandemia covid-19 w 2020 roku, a także histeryczna kampania sankcji Zachodu wobec Rosji po jej ataku na Ukrainę w 2022 roku. Wyzwania ze strony rosnącej potęgi Chin, sprzeciw Rosji wobec globalnego monopolu Stanów Zjednoczonych na stosowanie operacji wojskowych w różnych częściach świata, wreszcie tworzenie zorganizowanych form sprzeciwu tzw. Reszty Świata (np. BRICS), uświadomiły kręgom rządzącym w USA konieczność dokonania rewizji strategii międzynarodowej.

Liberalizm nie służy USA

Z punktu widzenia administracji Trumpa, ideologia liberalna przestała służyć interesom USA w systemie globalnym. Na taką „herezję” świat zachodni nie był przygotowany, a kręgi lewicowo-liberalne próbowały tłumaczyć postępowanie amerykańskiego prezydenta jego nieprzewidywalnością i charakteropatią. Błędy w ocenie Trumpa skutkują fałszywymi prognozami na temat jego polityki. Mają też negatywne konsekwencje w postaci lekceważenia przez Biały Dom niefrasobliwych polityków, którzy niepochlebnie wypowiadali się o przywódcy Ameryki. Jest wśród nich niestety i polski premier.

Pierwsze zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa i objęcie przez niego funkcji prezydenta w 2017 roku było szokującą odpowiedzią na kryzys, ale i przestrogą przed niechcianymi konsekwencjami liberalnej globalizacji. Już wtedy zdano sobie sprawę z tego, iż zakończyło się ćwierćwiecze bezprecedensowej globalnej hegemonii USA, ale nie podważano jeszcze ideologicznych uzasadnień dla rozprzestrzeniania zachodniego modelu demokracji i zarządzania.

Wraz z powrotem Trumpa do władzy w USA w 2025 roku odżyła nadzieja, iż system międzynarodowy pod wpływem „nowej polityki” Waszyngtonu powróci do respektowania wielości mocarstwowych ośrodków decyzyjnych oraz wyzwoli się od dogmatów ideologii liberalnej. Niby-pokojowa retoryka prezydenta nie idzie jednak w parze z realnymi posunięciami w sferze gospodarczej czy militarnej. Wiele wskazuje na to, iż pod hasłem przywrócenia zachwianej „wielkości” potęgi amerykańskiej kryje się nadrzędny interes hegemoniczny. W jego obronie Trump nie rezygnuje z rywalizacyjnych strategii międzynarodowych, protekcjonizmu i makiawelizmu. Inaczej tylko rozkłada akcenty i bałamuci niespójną narracją.

Widać jednak wyraźnie, iż tym razem administracja waszyngtońska stawia na priorytety nie tyle całego Zachodu, ile na promowanie interesów samej Ameryki. To wywołuje zamieszanie w strukturach atlantyckich. Występuje zjawisko demontażu lojalności wobec USA. Tradycyjni partnerzy, klienci i wasale Ameryki stają się jej oponentami i krytykami. Jednocześnie przeciwnikami Trumpa – co było do niedawna nie do pomyślenia – stają się zawzięci wrogowie Rosji. Amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Europy, podobnie jak trwałość zobowiązań sojuszniczych w ramach NATO, stanęły pod znakiem zapytania.

Niezależnie od zaprzestania powoływania się na jakieś mityczne „zasady Zachodu” USA przez cały czas z lekceważeniem podchodzą do prawa międzynarodowego, a takie instytucje, jak ONZ, traktują instrumentalnie. Dopuszczają ingerencję w sprawy wewnętrzne innych państw, a także zmienność granic państwowych jako konsekwencję ewolucji układów sił. Sięgają do arsenału Realpolitik, traktując dźwignie siły militarnej i gospodarczej wraz z politycznymi naciskami, jako ważne i normalne narzędzia realizacji swoich interesów.

Wojna i pokój

Trump deklaratywnie stroni od wojen, choć bez wahania podejmował w czasie pierwszej kadencji prezydenckiej ataki zbrojne w Syrii, Iraku czy Afganistanie. w tej chwili bezpardonowo popiera izraelską pacyfikację Strefy Gazy (likwidację Hamasu), ataki na Jemen (przeciw Hutu) czy Liban (przeciw Hezbollahowi). Legitymizuje i wspiera agresję Izraela przeciw Iranowi, usiłując narzucić Teheranowi własne warunki unicestwienia infrastruktury nuklearnej. Przy tej okazji widać, jak potężną siłę stanowi lobby izraelskie w Waszyngtonie i w amerykańskiej polityce. Z podobnych względów mimo symulowania przez administrację USA wysiłków mediacyjnych nie udało się zakończyć wojny na Ukrainie. Wzywając strony konfliktu do negocjacji, Amerykanie bynajmniej nie rezygnują z dostaw stronie ukraińskiej broni i informacji wywiadowczych, podobnie jak nie zaprzestają eskalowania sankcji przeciw Moskwie.

Są to działania sprzeczne z zamiarem Trumpa, aby zerwać z niebezpiecznym dziedzictwem swojego poprzednika. Jednocześnie mieszczą się w pragmatycznej logice, aby wykorzystywać wszelkie środki dla osiągania pożądanych celów, unikając groźby katastrofy totalnej. Obwiniając administrację Joe Bidena za sprowokowanie Rosji do uderzenia prewencyjnego na Ukrainę Trump musi unikać ryzyka przejęcia tej wojny na swoją odpowiedzialność. Grozi to bowiem nie tylko eskalacją o nieprzewidywalnych konsekwencjach, ale przybliża Stany Zjednoczone do zderzenia z drugim największym mocarstwem nuklearnym, zdolnym do ich obopólnego zniszczenia bez udziału stron trzecich.

Polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych powraca w „stare koleiny” realizmu ofensywnego, traktując porządek międzynarodowy jako konsekwencję równoważenia sił międzymocarstwowych. USA rewidują swoje widzenie rzeczywistości międzynarodowej, uznając role przeciwważące Chin, Rosji i Unii Europejskiej. Przy czym tę ostatnią traktują nie tyle w kategoriach wrogiej konkurencji, ile pozbawiony zdolności sprawczych konglomerat, zwłaszcza w dziedzinie mobilności sił wojskowych.

Tu warto przypomnieć, iż Stany Zjednoczone po II wojnie światowej często spoglądały na swoich europejskich sojuszników „z góry”, mając nie tylko zdecydowaną przewagę nad nimi w rachunku sił, ale także „moralne prawo” do porządkowania sceny europejskiej po „krwawych ekscesach” dwóch wojen światowych. To w czasie „zimnej wojny” ukształtowało się przekonanie elit waszyngtońskich o subordynacji Europejczyków, a oni – poza de Gaulle’m – stopniowo godzili się na wasalizację. Dziś nie ma autentycznie wewnątrzsterownych europejskich elit politycznych, które byłyby zdolne do zdefiniowania własnych interesów i ich asertywnej obrony. Nastawienie antyrosyjskie jest owocem właśnie tego ubezwłasnowolnienia i zmanipulowania, a nie wytworem obiektywnego rozeznania i umiejętności samodzielnej diagnozy sytuacji. Bardziej świadczy to o braku zmysłu strategicznego niż mądrości politycznej.

Amerykanie mają doskonałą pamięć historyczną co do starych sporów europejskich, które prowadziły do katastrof wojennych. Dlatego mimo unijnej tromtadracji o rozkręcaniu zbrojeń będą spoglądać uważnie, aby Europejczycy znowu nie skoczyli sobie do gardeł, jak to już nieraz bywało. Nietrudno przecież wyobrazić sobie powrót do polityki resentymentów, rewanżyzmu, sąsiedzkich pretensji, knucia przeciw sobie i eskalacji nienawiści.

Kwestia rosyjska

Determinizm Rosji w obronie jej racji i interesów jest z pewnością nie do zniesienia dla Francuzów, Brytyjczyków i Niemców, ale zbrojne porwanie się z ich strony na Rosję byłoby samobójstwem. Dlatego realistyczna polityka Trumpa może w perspektywie nadchodzących lat mieć charakter ozdrowieńczy. Z czasem sami Europejczycy zrozumieją, iż „nie warto umierać za Ukrainę”, która jest jedynie pretekstem w toczącej się ciągle i wyczerpującej wojnie Zachodu z arbitralnie skazaną na bycie wrogiem Rosją.

Zmiana amerykańskich priorytetów wobec Europy jest chyba największym zaskoczeniem. Od dekad pozostawała ona w sferze gwarancji sojuszniczych, opartych przynajmniej w sferze werbalnej, na „wspólnocie interesów”. Ideologicznym spoiwem w okresie „zimnej wojny” był antykomunizm i antysowietyzm. Po rozpadzie ZSRR znikło zagrożenie ideologiczne, ale pod względem cywilizacyjnym Rosja jako sukcesorka mocarstwowości radzieckiej przez cały czas stanowiła opozycję wobec Zachodu. Radykalna rewizja stosunku do sojuszników europejskich rozpoczęła się wraz z proklamowaniem tzw. zwrotu ku Azji, zapowiedzianego oficjalnie w 2011 roku.

Historia sojuszy pokazuje, iż z czasem ulegają one erozji. Fundamenty wojennego sojuszu państw anglosaskich, powojenna odbudowa Europy i odstraszanie bloku wschodniego stały się przebrzmiałą melodią, zapomnianą przez dzisiejsze pokolenia. Ze względu na dynamikę procesów polaryzacyjnych w dziedzinie potęgi słabną motywy zaangażowania sojuszników w utrzymanie aliansu. Amerykanie, zaangażowani na wielu geopolitycznych azymutach, dostrzegli rosnącą asymetrię w ponoszeniu kosztów oraz niechęć rządów europejskich do zwiększania wydatków na obronę. Ponadto za oceanem zaczęto oczekiwać wzajemności w realizacji zobowiązań sojuszniczych. Ujawniło się to już podczas inwazji USA na Irak w 2003 roku, gdy doszło do spektakularnego rozłamu wśród państw europejskich na tle wsparcia lidera sojuszu. Była to jedna z zapowiedzi późniejszych kłopotów identyfikacyjnych.

Choć wojny taryfowe Trump rozpoczął na wielu azymutach, to jednak nikt nie ma wątpliwości, iż najważniejszym celem tej strategii jest geoekonomiczne uderzenie w Chiny. Stanowią bowiem źródło największych zagrożeń w dziedzinie gospodarczej, technologicznej i wojskowej, gdyż tylko one mogą pozbawić USA globalnego prymatu. Ponieważ jednak Państwo Środka nie stawia na konfrontację zbrojną, należy się spodziewać fluktuacji wzajemnych napięć i sprzeczności, bez jednoznacznego rozstrzygnięcia na czyjąkolwiek korzyść. Znając transakcjonizm obecnego prezydenta, należy raczej oczekiwać permanentnego „prężenia muskułów” i „przeciągania liny”, bez zdecydowanego wystąpienia zbrojnego przeciw Chińczykom. Współczesna rywalizacja międzymocarstwowa nie musi więc prowadzić do otwartych wojen. Dwóm najważniejszym uczestnikom gry chodzi bardziej o zabezpieczenie globalnych łańcuchów dostaw, dostępu do rynków energetycznych, rozwoju produkcji przemysłowej oraz przepływu finansów, technologii, wiedzy i talentów. Chiny w tych dziedzinach są niewątpliwie nie do zastąpienia.

Wbrew „jastrzębim” opiniom europejskich sojuszników Stany Zjednoczone nie widzą w Rosji egzystencjalnego zagrożenia. Przeciwnie, uważają, iż Rosja ze swoimi interesami geopolitycznymi i potężnymi zasobami może być przydatna w przywracaniu równowagi strategicznej z Chinami. Ekipa Trumpa nie zapowiada też ani nie straszy, jak robi to wielu europejskich wyznawców rusofobii, iż prezydent Putin szykuje w przewidywalnej perspektywie jakąś gigantyczną inwazję na Europę.

Pragmatyczna doktryna transakcjonizmu nie lekceważy bynajmniej rosyjskich wyzwań i zagrożeń globalnych dla Ameryki. Nie oznacza to, iż Stany Zjednoczone są gotowe całkowicie zrezygnować ze współpracy z Rosjanami, choćby w dziedzinie eksploracji kosmosu czy eksploatacji zasobów Arktyki. Najważniejszym celem Waszyngtonu jest „odwrócenie” wzajemnej wrogości, a zatem ograniczona normalizacja stosunków z Kremlem. Amerykanom przyświecają dwa cele: nie dać się wciągnąć w wojnę na Ukrainie (tym bardziej, iż coraz większego zaangażowania sił amerykańskich potrzeba na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej) oraz osłabienie zależności Rosji od Chin.

Rosjanie są świadomi tych celów, dlatego nie ustępują w żądaniach wobec reżimu kijowskiego co do warunków pokoju. Przekonują amerykańskich rozmówców, iż najważniejszą przeszkodą na drodze do pokoju są władze Ukrainy i ich europejscy patroni. Swoją przewagę frontową wykorzystują jako dźwignię negocjacyjną. Oczekują też ze strony USA złagodzenia sankcji i otwarcia dostępu do rynków zachodnich. Słusznie w kręgach analityków wiąże się taką opcję z możliwością poluzowania więzów handlowych i zależności technologicznej Rosji od Chin. Jednocześnie po przykrych doświadczeniach z wiarygodnością zobowiązań zachodnich Rosjanie nie są skorzy do przyjmowania wszystkich zapewnień i obietnic Trumpa za „dobrą monetę”. Będą raczej orientować się na strategię umocnienia pozycji wiceprezydenta Jamesa Davida Vance’a, którego sukces w wyborach 2028 roku mógłby przypieczętować „rewizjonizm strategiczny” Ameryki.

Realpolitik kontra ideologia

Na tle takich kalkulacji, postawy europejskich sojuszników Ameryki są całkowicie oderwane od amerykańskiej Realpolitik. Przede wszystkim odwracają się od korzystania z promowanej do niedawna „konektywności”, czyli możliwości i szans tworzenia na obszarze euroazjatyckim ścisłej sieci powiązań, jednej struktury transportowej, energetycznej i komunikacyjnej, będącej wyrazem współzależności i wzajemnego przenikania (por. Parag Khanna, „Konektografia. Mapowanie przyszłości cywilizacji globalnej”, Warszawa 2022). Zwłaszcza w dziedzinie zaopatrzenia energetycznego rusofobiczne rządy państw europejskich skazują swoich obywateli na koszmarnie drogi gaz ziemny i ropę naftową, sprowadzane spoza kontynentu. Zapominają także, iż obiektywnych procesów współzależności i wszechstronnych przepływów nie da się cofnąć, można je jedynie wyhamować, najczęściej ze szkodą własną.

Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż determinacja Donalda Trumpa na rzecz stworzenia nowej równowagi sił doprowadzi do wyłonienia się pewnej „wspólnoty interesów” między Rosją a USA, co ewidentnie zaszkodzi państwom europejskim, skłóconym z każdą ze stron. Groźna będzie także dekompozycja struktur europejskich NATO i Unii Europejskiej na tle indywidualnego odczytywania priorytetów obronnych poprzez maksymalizację wydatków na zbrojenia, militaryzację różnych dziedzin życia społecznego oraz „bellizację” myślenia. Realizm polityczny spowoduje, iż coraz więcej mniejszych jednostek geopolitycznych zdecyduje się – mimo presji największych państw – praktykować politykę wielowektorową, polegającą na zaspokajaniu interesów na różnych azymutach i bez ideologicznego kontrastowania swoich partnerów. Turcja, Węgry i Słowacja mogą służyć jako wzór mądrego układania się ze światem zewnętrznym, bez dogmatyzowania swoich afiliacji sojuszniczych. Inne państwa, choćby Polska, wpadły w jednostronną strukturę zależności i nie są w stanie prowadzić racjonalnej polityki, przede wszystkim z korzyścią dla siebie, a nie w służbie obcych interesów i państw.

Na amerykańskiej rewizji strategii międzynarodowej najwięcej straci Europa. Choć proces mniejszego zaangażowania USA w obronę kontynentu będzie realizowany stopniowo (likwidacja baz, wycofywanie żołnierzy amerykańskich), to spadek wartości NATO jako sojuszu polityczno-wojskowego już ma miejsce. Brak woli sprawczej ze strony USA paraliżuje system planowania i dowodzenia, a amerykańskie gwarancje nuklearne stają się iluzją. W takiej sytuacji nie pomogą żadne rozpaczliwe gesty ze strony zblazowanych polityków Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemiec, ani nawoływanie do eskalacji konfliktu najbardziej aktywnych podżegaczy wojennych, jak Marka Ruttego czy Ursuli von der Leyen.

Europa bez Stanów Zjednoczonych staje się niezdolna do skutecznego odstraszania przed potencjalnym agresorem. Podejmując samodzielne wysiłki na rzecz przeformatowania sojuszu i usamodzielnienia się w dziedzinie uzbrojenia europejskie rządy podejmują wyzwanie na rzecz potężnych wyrzeczeń materialnych. Ryzykują także osamotnienie na wypadek realnego zagrożenia. Cyniczny Trump jest przekonany, iż z takich powodów prędzej czy później ostatecznie i tak dopasują się one do kursu narzucanego przez Stany Zjednoczone.

Ameryka Trumpa nie potrzebuje autonomicznej czy niezależnej Europy pod względem strategicznym. Zwłaszcza pretensje Unii Europejskiej do zbudowania „wspólnoty obronnej” irytują Amerykanów. Aby utrzymać, a choćby wzmocnić status hegemonicznej potęgi, żadna siła polityczna w USA – także demokraci, a tym bardziej osławione deep state – nie zgodzi się na podzielenie się inicjatywą strategiczną. Bruksela, Londyn, Paryż i Berlin sabotując wysiłki dyplomacji USA i stawiając na zwycięstwo Ukrainy w konflikcie z Rosją, nie tylko pogrążają reżim kijowski w coraz większym zapętleniu, ale narażają także administrację Trumpa na upokarzającą porażkę w działaniach na rzecz przerwania tej absurdalnej wojny. Wiele wskazuje na to, iż błędne rozeznanie możliwości pokonania Rosji prowadzi do katastrofalnych następstw tej wojny dla wszystkich jej uczestników, niezależnie od stopnia zaangażowania.

Prof. Stanisław Bieleń

Fot. The White House (fb)

Myśl Polska, nr 25-26 (22-29.06.2025)

Idź do oryginalnego materiału