Bieleń: Eskalacjonizm

myslpolska.info 9 godzin temu

Obserwując nieustający wzrost napięć międzynarodowych można zauważyć, iż są one rezultatem obiektywnych sprzeczności międzymocarstwowych, a także zamierzonej i cynicznej presji ze strony środowisk politycznych, militarystycznych i medialnych.

Mało kto zdaje sobie sprawę z intensyfikacji ryzyka wybuchu wojny globalnej, choć wszystkie te środowiska przygotowują nas do już rozpoczętej albo czekającej za progiem III wojny światowej. To oswajanie ludzi z nadchodzącym Armagedonem jest elementem zjawiska, które można nazwać eskalacjonizmem.

Jego podstawą jest eskalacja, odnosząca się do następujących po sobie faz sytuacji konfliktowej, charakteryzujących się coraz wyższym stopniem zantagonizowania stron. Intensyfikacji postaw antagonistycznych towarzyszy logika konieczności wrogiej wymiany ciosów, manewrów i kontrmanewrów, uderzeń zaczepnych i odwetowych, sabotażu i terroru. Procesy te zachodzą tak w wymiarze emocjonalnym i werbalnym, jak fizycznym i materialnym. Pierwszy z nich wyraża się w sferze retoryczno-propagandowej, krytyce, inwektywach, obelgach, dyfamacji, gdy drugi oznacza akty przemocy fizycznej, zniszczeń materialnych, represji, prześladowań, ludobójstwa.

Wydawało się, iż epoka zimnowojenna powinna nauczyć ludzkość ostrożności, jak unikać niebezpiecznych napięć i jak powierzać władzę politykom roztropnym i odpowiedzialnym. Ostatecznie bowiem, mimo szaleńczych pomysłów na zniszczenie wroga, udało się utrzymać przez kilkadziesiąt lat „zbrojny pokój”, który dał podstawy pokojowemu współistnieniu państw o odmiennych ustrojach społecznych i systemach ideologicznych.

Tym bardziej obecnie, gdy dokonał się olbrzymi postęp w dziedzinie technologii zniszczenia, istnieją powody, aby skonfliktowani uczestnicy gry mocarstwowej postawili na deeskalację napięć, a choćby na nowe „odprężenie”. Świadomość ryzyka wzajemnego unicestwienia powinna warunkować każdą decyzję, zbliżającą ludzkość do katastrofy. Tymczasem mamy do czynienia nie tylko z brakiem powściągliwości w sięganiu do ekstremalnych środków niszczenia, ale wprost z nawoływaniem do ich użycia. To nie tylko aberracja poznawcza i świadoma pogarda dla przyjętych po II wojnie światowej reguł gry. To moralna klęska rozumu ludzkiego i zapowiedź „końca wszystkiego”.

Choć na świecie nie brakuje rozmaitych konfliktów, to jednak największe zagrożenia eskalacją kojarzone są z konfliktem rosyjsko-ukraińskim i izraelsko-palestyńskim. Zresztą cały region Bliskiego i Środkowego Wschodu kipi w tej chwili od napięć i kryzysów, jak choćby w stosunkach izraelsko-irańskich. Nadaje to pojęciu eskalacjonizmu złowrogi charakter. Konotuje ono bowiem wszelkie ryzyka: od wymykania się konfliktów spod kontroli, przez destabilizację rynków i krach gospodarczy, polaryzację geopolityczną, po kryzysy humanitarne, niekontrolowane fale uchodźstwa, epidemii i głodu.

Czynnik stały

Eskalacjonizm to już nie jest tendencja, to trwała prawidłowość w stosunkach międzynarodowych, wyrażająca się w rosnącej wrogości między mocarstwami Zachodu, dbającymi usilnie o zachowanie swojej nadrzędności i przewag, a mocarstwami „rewizjonistycznymi”, które porządek międzynarodowy chciałyby oprzeć na mechanizmach równowagi sił w systemie wielobiegunowym. Do nich należą przede wszystkim Chiny i Rosja, ale także liczna grupa państw Globalnego Południa. Podzielenie systemu międzynarodowego wokół największych ośrodków siły Zachodu i Południa staje się faktem.

USA dążą do zachowania swojej pozycji hegemonicznej, nie mając w tej sprawie spójnej strategii. Różnice widać na przykładzie demokratycznego internacjonalizmu Joe Bidena i imperialistycznego transakcjonizmu Donalda Trumpa. Obie strategie nie unikają wszak sięgania do polityki siły, a towarzysząca im retoryka niezmiennie tworzy iluzje Ameryki jako ostoi pokoju, wolności i demokracji. W sumie od lat mamy do czynienia z tą samą agresywną Ameryką, która nie wyobraża sobie utraty patronażu w hierarchicznej wspólnocie atlantyckiej oraz roli arbitra i interwenta w globalnym układzie sił.

Największym nieszczęściem jest to, iż demokratycznie legitymizowani politycy stracili kontrolę nad procesami politycznymi na rzecz sił zakonspirowanych, do których należą przede wszystkim służby specjalne. Są to realne ośrodki decyzyjne, inicjujące i prące do użycia siły, działające w ukryciu i nieposiadające żadnego mandatu demokratycznego, ani nieponoszące żadnej odpowiedzialności. Ponadto rządy mocarstw zachodnich, w tym administracje prezydenckie USA, stały się zakładnikami wielkiego kapitału i militarystów, którzy mają przemożny wpływ na definiowanie interesu narodowego i agresywny sposób realizacji polityki zagranicznej. Uległy także ideologicznemu zniewoleniu, którego źródła sięgają dawnych wyobrażeń o konieczności przewodzenia innym i panowania nad obcymi (krucjaty religijne, podboje kolonialne, ekspedycje karne, misje humanitarne, operacje specjalne i in.).

Dwa otwarte teatry działań wojennych na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie obnażyły siłę lobbingu syjonistycznego w Stanach Zjednoczonych. Na tym tle widać wyraźnie ograniczenia decyzyjne prezydenta USA oraz towarzyszące im paradoksy i sprzeczności. Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż Trumpowi zależy na stopniowym znormalizowaniu stosunków z Rosją, celem zwiększenia przeciwwagi wobec Chin, ale jednocześnie pogrąża się on w dalszym wspieraniu przegrywającej wojnę Ukrainy. Brak zdecydowania i uleganie presji proukraińskich „jastrzębi” znacznie osłabia pozycję Trumpa. A przecież bez pomocy USA europejskie wsparcie z czasem przestanie wystarczać obronie Ukrainy przed kapitulacją. To wszystko oznacza, iż dyplomacja amerykańska zajmuje postawę kunktatorską i reaktywną, zamiast zdecydowanych inicjatyw i działań na rzecz przerwania tej obłąkańczej wojny.

USA mogą skutecznie wpływać na politykę Ukrainy, czego nie są w stanie zrobić w odniesieniu do Rosji. Kręgi polityczne Waszyngtonu są świadome tego, jak silna jest determinacja rosyjskich władz, przy przemożnym poparciu społeczeństwa, na rzecz osiągnięcia założonych celów strategicznych. Wśród nich jest zbudowanie „neutralnej” strefy bezpieczeństwa, w której Ukraina musi wybrać drogę bezaliansową. Mimo złudzeń części partnerów Ukrainy, w tym polskiego prezydenta i rządu, szanse na przyjęcie tego państwa do struktur zachodnich będą raczej maleć niż rosnąć.

Rosja w sojuszu z Chinami i innymi państwami ugrupowania BRICS+ jawi się jako mocarstwo jądrowe, sprzeciwiające się pretensjom władczym Waszyngtonu, opowiadające się za dekoncentracją hegemonii Zachodu na rzecz policentryzmu i multipolarności w systemie międzynarodowym. Przywrócenie mechanizmów równoważenia sił spełniałoby rolę stabilizującą i byłoby gwarancją pokoju. Ponieważ żadna ze stron nie chce przyjąć postawy kompromisowej, ani nie może rozstrzygnąć konfliktu interesów poprzez starcie zbrojne, dochodzi do „eskalacyjnego potrzasku”. Jest to przede wszystkim szantaż psychologiczny, kiedy kończy się pole manewru, a górę biorą rozmaite pokusy przechytrzenia przeciwnika, wzmożenia emocjonalnego, narastania atawistycznej nienawiści, wreszcie gotowości do użycia środków ekstremalnych.

Granice eskalacji

Okazuje się jednak, iż są granice eskalacji, których przekraczać nie wolno. Wysokie napięcia sugerują realną możliwość skrajnych reakcji. Należy do nich groźba udostępnienia głowic jądrowych napadniętemu państwu. Rosyjska doktryna „parasola nuklearnego”, obejmująca w tej chwili Białoruś, może w przyszłości objąć także inne państwa. Takie stanowisko Moskwy jest istotnym ostrzeżeniem Zachodu przed wciąganiem Ukrainy w system gwarancji jądrowych NATO.

Natomiast przykład realizacji porozumienia strategicznego między Rosją a Iranem pokazuje, iż USA mimo militarnego zaangażowania się po stronie Izraela w 12-dniowej wojnie z Iranem, liczą się z presją, jaką wywarła Rosja na atakujące się nawzajem państwa. W Polsce bagatelizuje się te sygnały, ale świadczą one – i to jest optymistyczne – iż strony zaangażowane w oba konflikty – na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie – mimo wszystko nie tracą poczucia racjonalności.

Administracja Donalda Trumpa zdaje sobie sprawę z tego, iż największą przeszkodą w podejściu transakcyjnym jest zablokowanie kanałów komunikacji. W bezpośrednim kontakcie można przecież odbudować warunki zaufania, które spadło do poziomu zerowego. Nie bez powodu przywrócenie funkcji „specjalnych wysłanników” stało się pilną koniecznością (Steve Witkoff). Bezpośrednie porozumiewanie się sprzyja nie tylko wygaszaniu negatywnych emocji, ale pomaga w tworzeniu spójnej infrastruktury komunikowania, opartej na budowaniu więzi sytuacyjnych, partnerskich i informacyjnych. Szczególnie w przypadku tych ostatnich chodzi o to, aby rozpoznać bezpośrednio intencje strony przeciwnej, a nie polegać na donosach, insynuacjach i supozycjach.

Problem komunikacji między Rosją a Zachodem jest jednak bardziej skomplikowany niż wydaje się wielu znawcom stosunków międzynarodowych. Chodzi o to, iż utracono tzw. kompetencję komunikacyjną, tzn. strony konfrontacji odmawiają sobie nawzajem wiarygodności, a strategia wykluczania Rosji z wszystkich znaczących gremiów konsultacyjnych przeczy logice efektywności dyplomatycznej. Nie bez powodu Trump ubolewa, iż Rosję niesłusznie usunięto z G8. Utracono nie tylko kontakt, ale i możliwość oddziaływania perswazyjnego.

Przywódcy państw zachodnich korzystali w ostatniej dekadzie z komfortu moralnego potępiania Rosji i pogardy dla Rosjan, ale z czasem okazało się to źródłem przykrych dysonansów. Zamiast bowiem upokorzenia i wyizolowania, Rosja odzyskała wigor w relacjach z państwami Globalnego Południa. Sankcje przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego, a przestawienie gospodarki rosyjskiej na tryb wojenny spowodowało jej wzmocnienie zamiast spodziewanej degradacji. Informują o tym rozmaite raporty, ale w Polsce panuje narracja niezmienna od lat o „kolosie na glinianych nogach”.

W pułapce rusofobii

Współczesne pokolenie przywódców zachodnich nie rozumie rosyjskiej kultury strategicznej, opartej na dużej dozie cierpliwości, ale i umiejętności bezlitosnej riposty, gdy zostają przekroczone jej trudno rozpoznawalne granice. Tak stało się po wielokrotnych prowokacjach Zachodu wobec Rosji, gdy ta była zajęta problemami konsolidacji wewnętrznej, a Zachód łamiąc wcześniejsze deklaracje przesuwał w stronę rosyjskich rubieży swoje instytucjonalne wpływy, zwłaszcza w dziedzinie wojskowej. Rozszerzanie NATO na państwa Europy Środkowo-Wschodniej i Bałtyckiej miało efekt mrożący. Rosja ograniczała się do przestróg i ostrzeżeń. Gdy jednak przekroczono granice dawnego ZSRR, lokując wpływy na Ukrainie po dokonanym z udziałem Zachodu przewrocie w Kijowie w lutym 2014 roku, oczywistym stało się przekroczenie granic rosyjskiej cierpliwości. Wybuch otwartej wojny na Ukrainie w 2022 roku stanowił apogeum narastającego konfliktu.

Rezultaty trwającej od trzech lat wojny są jednak niejednoznaczne. Żadna ze stron nie poniosła sromotnej klęski, ale też żadna nie odniosła zdecydowanego zwycięstwa. Ukraina bez pomocy Zachodu już dawno by tę wojnę przegrała, być może z korzystniejszym wynikiem niż obecnie. Rosja natomiast zdobywa kolejne pozycje za cenę dużych strat ludzkich i materialnych. Ponieważ po stronie zachodniej brak spójnej strategii wspierania Ukrainy, wiele wskazuje na to, iż eskalacjonizm już niedługo zostanie poddany rewizji. Na razie stronę ukraińską motywują do nierównej walki namiętności, oparte na nienawiści, żądzy zemsty i odwetu. Nie bez znaczenia jest utrzymywanie na Ukrainie „dyktatury wojennej”, która nie bierze pod uwagę zmęczenia społecznego i wyczerpania zasobów, prowadzących państwo ukraińskie do ruiny.

Stronę rosyjską charakteryzuje z kolei przekonanie o nieuchronnym zwycięstwie w toczącej się wojnie, co w świetle faktów wydaje się możliwe. Nie chodzi choćby o podporządkowanie Moskwie całej Ukrainy. Gra toczy się o jej „dystans geopolityczny” wobec euroatlantyckich struktur wojskowo-politycznych, wykluczający zachodnie afiliacje Ukrainy. Po ostatnim szczycie NATO w Hadze wszystko wskazuje na to, iż termin przyjęcia Ukrainy do tego sojuszu został odłożony ad calendas graecas. Być może jest to sygnał dla Władimira Putina, aby wyrazić zgodę na rozpoczęcie negocjacji dyplomatycznych.

Stosunki międzynarodowe trzeciej dekady XXI wieku przypominają niebezpieczną i ekscytującą grę wielkich potęg, które dążą do nowego rozdania ról przywódczych i określenia nowej korelacji sił między sobą. To, iż dzieje się to kosztem państw mniejszych i słabszych, nikogo pośród mocarstw nie martwi. Główne zmartwienie dotyczy bowiem tego, jak z tej fatalnej konstelacji sprzecznych sił i interesów wyjść żywym, jak uniknąć skrajnej konfrontacji.

Tragizm sytuacji polega na tym, iż obie strony konfliktu – Zachód z Ukrainą i Rosja stały się zakładnikami własnych schematów interpretacyjnych, które zostały upowszechnione i zinternalizowane w szerokich masach po każdej ze stron. Z tego powodu mamy do czynienia z osobliwym zjawiskiem inercji poznawczej, a także brakiem odwagi przyznania się do popełnionych błędów. W wyniku wolty dokonanej przez Donalda Trumpa już w tej chwili widać jak na dłoni, iż dominujące narracje na temat przyczyn i sprawstwa w wojnie na Ukrainie nie są jedynymi. Pod wpływem nieubłaganie przebijającej się prawdy, liczne media głównego nurtu porywają się na przeprowadzanie „krytycznych testów”, aby całkowicie nie stracić swojej wiarygodności. Powoli, acz skutecznie, do wielu umysłów dociera oczywistość, iż w złożonym świecie odmiennych wartości i interesów nie ma jednej recepty na rozwiązywanie wspólnych problemów, ani jednej, jedynie słusznej odpowiedzi na trapiące ludzkość pytania.

Odstraszanie jądrowe

Pocieszające jest to, iż mimo silnych namiętności geopolitycznych, ciągle skuteczne jest odstraszanie jądrowe. Wbrew zmasowanej kampanii propagandowej Zachodu przeciw Rosji główni gracze nie stracili kontroli nad biegiem zdarzeń. Zapewne, gdyby nie było straszaka jądrowego, wojna między Rosją a NATO wybuchłaby już dawno. Swoistym fenomenem strategii odstraszania jest bowiem to, iż broń jądrowa, czyli przysłowiowa „bomba atomowa”, jest przede wszystkim gwarancją przeciwko użyciu tejże broni jądrowej. To trzymało strony zimnowojennej konfrontacji w pozycji „pata atomowego”. Ten sam mechanizm, wyrażający paradoks bezużyteczności „bomby”, reguluje także współczesne relacje między potęgami nuklearnymi. Eskalacjonizm ma więc swoje ewidentne granice. Choć mają one subiektywny, bo wynikający z kalkulacji ludzkich charakter, to jednak ratują ludzkość przed totalną wojną, tworząc wśród decydentów strategicznych poczucie daremności i bezsensowności sięgania po tę broń.

Eskalacjonizm jako konsekwencja ślepej strategii odwetu jest najgroźniejszy wówczas, gdy decydenci wpadają w pułapkę irracjonalności, tzn. podejmują akty samobójcze. Nie trzeba dowodzić, iż takie sytuacje są najczęściej uwarunkowane fanatyzmem i skrajną ideologizacją. Odnoszą się raczej do ugrupowań terrorystycznych, a nie do poważnych państw, które prędzej czy później dokonują deeskalacji stosowanych środków, w imię ważniejszych celów niż samo zniszczenie przeciwnika. Przykład ograniczenia działań wojennych wobec Iranu pokazuje, iż zarówno USA, jak i Izrael musiały zdawać sobie sprawę z siły sprzeciwu innych potęg jądrowych, zwłaszcza Rosji i Chin, a z kolei Iran przyjął postawę akomodacji, uświadamiając sobie skalę poniesionych strat. Nie przeszkadzało to każdej ze skonfliktowanych stron odtrąbić „wielkiego zwycięstwa”.

Na przebieg procesów eskalacyjnych w stosunkach międzynarodowych największy wpływ mają w tej chwili innowacje technologiczne w dziedzinie wojskowej. Na naszych oczach dokonuje się kolejna rewolucja w dziedzinie zbrojeń, a pola bitewne są użytecznym poligonem doświadczalnym dla producentów nowoczesnej broni i uzbrojenia. Wojny na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie pokazują, jak technologie hipersoniczne, superkomputerowe i kwantowe oraz „roje dronów” z wykorzystaniem sztucznej inteligencji podważają stabilność strategiczną, rozumianą jako sytuacja braku bodźców do pierwszego uderzenia w warunkach odstraszania jądrowego.

Intensyfikacja wyścigu zbrojeń w wymiarze jakościowym i ilościowym praktycznie mało kogo dziwi, a każdy, kto wyraża jawny sprzeciw, uchodzi w oczach prowojennych mediów i „nawiedzonych” polityków za zdrajcę czy odszczepieńca. Przyzwyczajanie ludzi do wojny jako „naturalnego” sposobu uprawiania polityki kaleczy i demoluje ludzką świadomość, opartą na szacunku dla wspólnotowych wartości i pokojowego gospodarowania na Ziemi. Sprzyja także zmniejszaniu zaufania i degradacji mechanizmów redukcji ryzyka na obszarach, gdzie od wieków tlą się endemiczne konflikty na tle etnicznym, rasowym, religijnym czy terytorialnym.

Przełomowe technologie w dziedzinie zbrojeń niosą ze sobą groźbę apokaliptycznego końca świata, który znamy. Można jednak dostrzec w nich szanse uniknięcia katastrofy. Warunkiem jest powrót do racjonalnej kontroli zbrojeń, opartej na systematycznym i specjalistycznym dialogu oraz nowych, podejmowanych w dobrej wierze zobowiązaniach traktatowych.

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 27-28 (6-13.07.2025)

Idź do oryginalnego materiału