Polska polityka nigdy nie narzekała na brak egzotycznych ambicji. Widzieliśmy już prezydentów jednego procenta, kandydatów na „polskiego Macrona” czy ministrów, którzy widzieli się w roli zbawców narodu. Ale Tobiasz Bocheński, wiceprezes PiS i europoseł, postanowił wejść na zupełnie nowy poziom tej gry. Publicznie przyznał: „Oczywiście, iż chciałbym być premierem Rzeczpospolitej Polskiej”.
Problem w tym, iż większość Polaków zareagowała na te słowa prostym pytaniem: „Tobiasz kto?”.
Trzeba to powiedzieć wprost: Tobiasz Bocheński jest postacią kompletnie anonimową dla opinii publicznej. choćby wyborcy PiS mieliby trudności z rozpoznaniem go na zdjęciu. A mimo to, w rozmowie z Radiem Plus, polityk wyznał swoje marzenia: „To jest wielkie wyzwanie, szczególnie w tych czasach. Wymaga ogromnej pracy, też dynamizmu i myślę, iż chciałbym się z nim zmierzyć”.
Wypowiedź brzmi jak fragment dobrze napisanego CV, tyle iż wysłanego na stanowisko, do którego aplikant nie spełnia żadnych realnych wymagań. Premier to nie jest staż w biurze europosła ani przygoda w lokalnej administracji. To funkcja wymagająca politycznego ciężaru, rozpoznawalności i autorytetu.
Bocheński ma natomiast coś zupełnie innego: ogromne ambicje i bardzo małe polityczne doświadczenie.
Bocheński próbował się bronić, mówiąc w Radiu Plus: „PiS ma ten dobrostan, iż mamy bardzo dużo mocnych nazwisk”. I faktycznie – w partii nazwisk nie brakuje. Problem w tym, iż w tym szeregu on sam wydaje się raczej w cieniu. Z jednej strony Morawiecki – były premier, z drugiej Czarnek czy Jaki – rozpoznawalni, kontrowersyjni, ale przynajmniej znani. A gdzieś między nimi Bocheński, który sam o sobie mówi jako o potencjalnym szefie rządu.
To trochę tak, jakby zawodnik rezerwowej drużyny trzecioligowej ogłosił, iż marzy o Złotej Piłce. Ambicja nie jest niczym złym, ale wypadałoby, by szła w parze z realnymi osiągnięciami.
Co ciekawe, choćby wewnątrz PiS nazwisko Bocheńskiego nie pada w rozmowach o przyszłym premierze. Według doniesień „Wprost” to Mateusz Morawiecki pozostaje głównym kandydatem Jarosława Kaczyńskiego. Jeden z polityków partii miał powiedzieć: „Na dziś dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego premierem byłby Morawiecki. Uważa, iż poza jego świętej pamięci bratem Mateusz jest najzdolniejszym politykiem, jakiego spotkał w Polsce”.
Tymczasem Bocheński, pytany w Radiu Zet o te spekulacje, odparł: „Nie byłem na żadnym spotkaniu kierownictwa PiS, na którym by taka sprawa stanęła”. Trudno się dziwić – bo przy stole, gdzie rozstrzygane są najważniejsze kwestie, miejsca dla niego po prostu nie ma.
Warto też zwrócić uwagę na fragment, w którym Bocheński mówił: „Środowisko PiS posiada bardzo wiele osób, które są w stanie podołać tego rodzaju wyzwaniu, jak np. Przemysław Czarnek czy Patryk Jaki. Trochę może są skromniejsi i tak często o sobie nie mówią w mediach w kategoriach premierostwa”.
To zdanie jest w gruncie rzeczy samooskarżeniem. jeżeli inni politycy partii są „skromniejsi” i nie ogłaszają publicznie, iż chcieliby być premierami, to może właśnie dlatego są traktowani poważniej. Bocheński natomiast sam ustawia się w roli kandydata, choć nikt go o to nie prosił.
Cała historia pokazuje pewną słabość młodszych polityków PiS. W partii, gdzie o wszystkim decyduje jednoosobowo Jarosław Kaczyński, ambicje indywidualne często przybierają groteskową formę. Bo jeżeli naprawdę to prezes rozstrzyga, kto zostanie premierem, to publiczne mówienie „oczywiście, iż chciałbym” nie jest przejawem odwagi, tylko politycznej naiwności.
Można odnieść wrażenie, iż Tobiasz Bocheński nie tyle zapowiedział realny plan, ile raczej wypowiedział swoje marzenie. I nie ma w tym nic złego – każdy polityk chciałby być premierem. Problem w tym, iż nie każdy ma ku temu predyspozycje.
A Polska, z całym swoim bagażem problemów i wyzwań, potrzebuje liderów, którzy nie tylko marzą, ale i potrafią działać.